A po blogu hula nuda, pootwierane wszystkie okna - wietrzą się bajtowe literki. I dobrze nam z tym nic-się-nie-dzianiem, z tą, tak wytęsknioną, powszednią normalnością.
A przecież mogłabym napisać, że z ust nic-nie-mówiącego Bzyla wypełzło nieśmiałe "mama". Ale tylko jeden, jedyny raz, jakby w zamyśleniu, i wrodzony we mnie pesymista fachowo orzekł, że to tylko przypadek. Acz wiele wspaniałych historii zaczęło się właśnie od przypadku, prawda? ;)
I mogłabym napisać, że Roś się rozgadał na całego, jakby nadrabiał 25 dni milczenia, i gada, gada, opowiada w swoim kosmicznym języku, a nam mózgi tężeją od maksymalnego skupiania się, coby cokolwiek z tej nowomowy wyłuskać. A jaka jest radość, jak się cosik uda zrozumieć! Ha!
I napisać też powinnam, że zawsze na COŚ czekam, po prostu czekać muszę - taka natura paskudna - wyczekująca. Do tej pory nad wszystkimi moimi mniejszymi i większymi oczekiwaniami górowała OPERACJA ROSZKOWEGO SERDUSZKA, jak Mount Everest nad nieistotnymi Karkonoszami przyziemnej codzienności. A teraz... pustka, otchłań i powoli narastająca P A N I K A... Bo
dokonało się! Bo Mount Everest naszego dotychczasowego życia zdobyty i, według słów naszej pani kardiolog,
teraz to już będzie z górki. Oj, z taaaaaaakiej wielkiej góry długo powinno być z górki, prawda? ;)
O tylu rzeczach mogłabym napisać, ale... po co? Przy niedawnych Roszkowych perypetiach nasza codzienność chowa się zawstydzona za woalem zażenowania.
Drodzy Państwo, rewelacji nie będzie. Budowanego misternie napięcia, gwałtownych zmian akcji, potu, łez i rozpaczy też nie.
Głucho wszędzie, ciemno wszędzie, co to będzie?Nuuuuda będzie!
Daj Boże, jak najdłużej... :)