wtorek, 30 grudnia 2014

Ludzie z sercem na dłoni




Istnieją ludzie z sercem na dłoni. Wyrastają im te serca między palcami, nieporęcznie tak, ale inaczej się nie da. Istnieją i wysyłają pocztą promyki radości. Kawałki puzzli, z których składam dzisiejszy uśmiech.



Dostaliśmy dziś paczuszki - z dalekiej Danii, od naszego Osobistego Kuchennego Dobrego Ducha, a w niej pyszności różniaste, w Polsce niedostępne.
Doszła też paczuszka od Mamy Agnieszki i Córeczki Ewy - ręcznie malowane i wyszywane cudności.
I doszła karteczka z życzeniami od Cioci Basi.



I nie wiem, czym sobie zasłużyłam na tyle miłości.

Bo     nic     do     nikogo     nie     wysłałam.


Widocznie miłość jest bezinteresowna.




Olutku, Agnieszko, Ewuniu, ciociu Basiu - DZIĘKUJEMY!

sobota, 27 grudnia 2014

Z pamiętnika Bazylego...

23 grudnia 2014
Mama z Babcią i Ciocią zamknęły się w kuchni na długo i nie wychodzą. Nie wiem co tam robią, ale jeśli myślą, że to zjem, to się mylą. 

24 grudnia 2014
Ogłaszam nowe przepisy wigilijne - główną potrawą mają być chrupki kukurydziane i chlebek ryżowy. Na dokładkę suszona żurawinka. I tyle w tym temacie.
Swoje pierogi, rybki i ciasta możecie sobie włożyć...

25 grudnia 2014

15.15
Siedzimy przy stole. Mama i ja. I krokiet na talerzyku. Mama się do niego modli. I do mnie. Ciekawe kiedy się domyśli, że tym razem chodzi o kolor.

15.43
Pokapowała się. Podsmażyła na ciemnobrązowy. Taki kolor mogę ewentualnie rozważyć pod kątem przyszłej konsumpcji.

15.56
To, że zjadłem jeden kawałeczek, nie oznacza, że już będzie z górki. Ma być chrupiące z góry i od spodu, jak tylko z góry to nie zjem. Tyle już wyplułem i jeszcze na to nie wpadła!

16.07
Wpadła. 
Chrupiące zjem, ale niech mi tu żadne źdźbło kapuściane nie wystaje, bo nie zdzierżę i pluł będę.

16.29
Czy ona myśli, że jak będzie biegać dookoła stołu i machać rekami to coś zmieni?
Nie zmieni.

16.40
Chcę jeszcze krokieta, ale takiego brązowego, chrupiącego z trzech stron.

16.41  
Co to znaczy - nie ma już?!?! Że niby JA wyplułem na podłogę? I nie ma?
A gdzie miałem pluć?!?!

18.05
Nie wyjeżdżajcie mi tu tylko z żadnym sernikiem!

18.16
Mama wygrzebała z niego rodzynki. Jestem niewzruszony.

18.25
Teraz zeskrobuje polewę. To jest nawet zabawne.

18.43
Roch przyszedł i zeżarł MÓJ SERNIK! 
......


19.20
Na kolację były naleśniki z serem. Wreszcie coś dla ludzi.




Dopisek mamy:
Sernik stał się nadzieniem do naleśników!
1:0 dla mnie! Sa, sa, sa, sa!

środa, 24 grudnia 2014

Święty Spokój


Cicha noc, święta noc
pokój niesie ludziom wszem,
a u łóżka Matka Święta
czuwa sama uśmiechnięta
nad dzieciątek snem...




PS. Większą część wieczerzy Endorfinki zgodnie przespały, więc oprócz Świętej Nocy był też Święty Spokój :)

Czego i Wam wszystkim życzymy!

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Jak masz na imię?

W biegu między terapią a przedszkolem spotkałam znajomą. Ja z Roszkiem, ona z 10-cio letnią córką. My tu gadu gadu, a tymczasem dziewczę zainteresowało się Roszkiem. Ciężko prowadzić w miarę sensowną konwersację i jednocześnie wsłuchiwać się w czyjąś inną rozmowę, ale moje czujne matczyne ucho wyłapało takie oto próby zagadnięcia Roszka przez dziewczynkę:

- Jak masz na imię?
- .....
- Co, nudzi ci się?
- ......
- Nie wystawiaj języka bo ci krowa nasika!
- ......

Roch stał sobie spokojnie, z ozorem na wierzchu, nie wiadomo - czy obojętny, czy zakłopotany. Na pewno bezradny.

Rzuciłam koło ratunkowe:

- Jak masz na imię, Roszku?
- ... Loszek!
- Ile masz lat?
Pokazał rączką odpowiednią liczbę palców - Pieś...



Honor uratowany.
Dziewczę usatysfakcjonowane.
Ha!

sobota, 20 grudnia 2014

G r u d z i e ń

Choinka ubrana.
Czarną robotę wykonałam ja, Bazyli z całych sił starał się powstrzymywać od pstrykania palcami w bombki, P. udawał, że wcale nie przysypia na kanapie, a Roch nie próbował nawet udawać, tylko przysnął.

Zostawiliśmy Go śpiącego. I gdy tak spał skulony w kłębuszek, skąpany w delikatnym świetle choinkowych lampek, a z głośnika sączyły się słowa: śpiewajmy i grajmy Mu, Małemu, Małemu... to uśmiechnęłam się do siebie. Szeroko. Ciepło. Szczęśliwie.




Przypominam sobie zeszłoroczny grudzień i ciarki chodzą mi po plecach na wspomnienie tej ciemności i smutku. Za nami był cały morderczy trud walki o życie Roszka, czekaliśmy na diagnozę Bazylka. Świat stał się mglistym, nieprzyjaznym miejscem, gdzie nic nie miało smaku i zapachu, a z każdej gałązki kapały łzy. Żaliłam się Wam na blogu: tu i tu.

Wigilię przepłakałam.
Przewyłam jak wilczyca w czasie pełni.

A potem napisałam:

Po trudach ciężkiej drogi na osiołku-strachu i wertepach zmęczenia dotarliśmy do naszego Betlejem. W bólach i spazmach przyszło na świat Dzieciątko Dobrej Nowiny. I obiecało, że sobie jednak poradzimy, poukładamy te dziwne klocki, znajdziemy Generator Wszystko-Przetrzymującej-Miłości i podłączymy się do niego. Na stałe.

Wśród nocnej ciszy urodziłam nadzieję.




Klocki poukładane.
Generator pracuje i zasila nas pełną parą.


Jestem gotowa na święta.

U nas codziennie jest święto.



czwartek, 18 grudnia 2014

Koniec świata

Nastąpił mamy kataklizm. Roch w żałobie, przechodzi swoją prywatną, miniaturową traumę... Ale może zacznę od początku....

Bazyli jest uzależniony od podjadania, ja od czekolady, a Roś - od dźwięków. Miał swego czasu dźwiękową książeczkę z serii Marzipan i eksploatował ją na wszelkie możliwe sposoby. Baterie szybko padły, więc podjęliśmy próbę wymiany tychże na nowe. Reanimacja nie powiodła się jednak i Roch długo opłakiwał stratę.

I podkusiło mnie. Bom miękka nie tylko z powierzchowności, lecz i we wewnętrzu swym.
Zakupiłam duplikat ukochanej książeczki Roszka. I, wzruszona wczorajszymi występami jasełkowymi w przedszkolu, wręczyłam Roszkowi podarek, nie doczekawszy Wigilii.

Cóż to była za radość! Przez całą dobę (z przerwą na przedszkole) wysłuchiwaliśmy przymusowo porykiwań lwa, człapania słonia i stękania małpek.

I skończyło się.
Równie nagle jak się zaczęło.
Baterie kaput - z książeczki dobywają się ostatnie charknięcia i rzężoty.


Koniec świata, powiadam Wam, KONIEC ŚWIATA.
Czterech jeźdźców, siedem pieczęci, trąby, trzęsienia, płacz i zgrzytanie:

           A
             P
              O
               K
             A  
            L
          I
           P
            S
           A





wtorek, 16 grudnia 2014

Magiczny proszek do latania

Całe moje dzieciństwo było jedną wielką Nibylandią. W futrynach drzwi mieszkały krasnoludki, ciągnący się w nieskończoność wał przeciwpowodziowy zamieniał się w Dziabąga i czekał, aż pomacham mu przez okno, Św. Mikołaj zostawiał ślady na balkonowym śniegu... Nad jeziorem mieszkał Neptun ze zwodnicą, a w mojej prywatnej lampce nocnej - rycerz, który mnie chronił. Spacery z młodszą o naście lat siostrą - w tym domu mieszka Śnieżka, a w tym Pocahontas. I wreszcie największa przygoda mojego dwunastoletniego wówczas życia - niedaleko naszej miejscowości zamieszkał cały zespół Kelly Family, wciągnęli mnie do grupy, jeździliśmy po całym świecie dając koncerty. Każdej koleżance mówiłam, że znam Kellysów (te bardziej litościwe udawały, że mi wierzą), a w pamiętniku zapisywałam romantyczne chwile, które przeżyłam z Paddym Kelly.

Czary, zaklęcia, magia tego, że mogłam WSZYSTKO.


Plany były wielkie.
Wraz z rodzicielstwem miałam powrócić szczęśliwie na łono Fantazji i razem z chłopcami szukać w lesie nimf i Robin Hooda.




Patrzę jak Bazyli godzinami przerzuca w palcach tubki z pastą do zębów.
Jak Roszek po raz setny wciska przycisk grającej zabawki.



Droga do Nibylandii jest dla nich za trudna i nie wiem, skąd wziąć magiczny proszek do latania.



I tęsknię.

niedziela, 14 grudnia 2014

Impreza koleżeńska

Pierwsza impreza urodzinowa za nami.
Nie było wrzasków, nie było płaczu, nie było show.

Była dobra zabawa!

Wojtusiu! Jeszcze raz: WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO!
Dziękujemy, że nas zaprosiłeś :)










czwartek, 11 grudnia 2014

Pisklę

Bazyli jest brzemienny w słowa. W napęczniałym brzuszku nosi zalążki wołaczy, miejscowników i okoliczników. Z jego usteczek sączą się przedwiośnia tego, co nadchodzi wielkimi literami.
Mama... wypowiedziane gdzieś w dal, jednak tak wyraźne, że daję sobie prawo do odrobiny euforii. Tak długo pościłam.. Pa pa - zdobyło dwóch nausznych świadków. Da di be bu ma mo - dziwaczny język kosmity, a jednak werbalny znak istnienia.

Epizody, przebłyski, olśnienia...

Wykluwa nam się pisklę mowy.
Kiełkuje pod językiem zielona gałązka nadziei.

Taś taś! Słowa! Taś taś!

wtorek, 9 grudnia 2014

Wstyd

Zlegliśmy wieczorową porą na łóżku - P. i ja. Mijający dzień wycisnął z nas ostatnie soki i polegliśmy podogorywać chwilkę. Roś, tradycyjnie, od razu wgramolił się między nas. Po chwili niewinnego milczenia usłyszeliśmy: Piciu...
Zazwyczaj po takiej komendzie któreś z nas zwleka się z wyra i podaje dziecięciu picie. Ale nie dziś, nie tym razem. Zmęczenie wzięło nas we władanie i puścić nie zamierzało. W dodatku w tej słodkiej roszkowej prośbie pobrzmiewała nutka złośliwości - dziesięć minut wcześniej proponowałam delikwentowi picie, podsuwałam kubek pod nos, ale nie, nie był to TEN moment i moje starania spełzły na niczym.

- Piciu... piciu...

Leżymy, przewracamy oczami, prychamy.

I nagle P. zrobił rzecz tak oczywistą. że aż nie do pomyślenia!

-  Roszku, na stole w kuchni jest piciu w kubeczku. Idź i się napij, jeśli chcesz piciu.

Nie oczekiwaliśmy zbyt wiele, właściwie miała to być taka zapchajdziura, gadka-szmatka, rodzicielskie bleblebe, bo Roch impregnowany jest mocno na tego typu prośby.

Wstał.
Zlazł z łóżeczka.
Podreptał do kuchni.

Zamarliśmy nasłuchując.

Siorb, sior, siorb. 

Napił się!





I wstyd mi.
Że nie wierzę we własne dzieci, w ich możliwości, rozumowanie, chęć rozwoju.


Bo kto ma wierzyć, jak nie ja
No kto?

sobota, 6 grudnia 2014

Święty Cierpliwy

Święty Mikołaj nigdy nie zapomina o Endorfinkach. Nie zniechęca Go brak listów, brak ekscytującego oczekiwania i brak wielkiej radości po przebudzeniu i odkryciu, że był. Przychodzi co roku, nawet fotkę pstryknie na pamiątkę.
Wzrusza mnie jego pamięć. Bo jest Święty i dlatego pewnie wie to, w co ja mogę tylko głęboko wierzyć - że kiedyś doczeka się listu.. Jeszcze kiedyś Endorfinki zaczają się na Niego, jak niegdyś ich Mama, jeszcze będą pytania, dociekania, oczekiwanie i piski radości rano.

A na razie - robi swoje. Po cichutku, pomalutku..



2009:


2011:



  

2013:


  
2014:




 Dziękujemy Święty Mikołaju!






wtorek, 2 grudnia 2014

Wrona

Nie lubię kusić losu. Lepiej chuchnąć na zimne niż się potem sparzyć.

A jednak stało się. W poniedziałek wypowiedziałam na głos to magiczne zdanie, które w myślach miętoliłam już od dawna: Listopad za nami, a Endorfinki NADAL NIE CHORUJĄ, wcale a wcale!
Bo dookoła, w środowiskach, że tak zgrabnie ujmę, dzietnych, choróbsko za choróbskiem, jelitówka pogania anginę, ta ustępuje zapaleniu gardła, a jeszcze krtań i oskrzela proszą się o swoją kolej.

A u nas nic. Nawet gila brak.

Więc poczułam się pewnie, odważnie, wypowiedziałam głośno i wyraźnie to, co nawet w myślach powinno pozostać ocenzurowane.

Bo gil czujny jest, uszy ma długie i podsłuchy zainstalowane gdzie się da.
Usłyszał, przybył, stawił się na posterunku wywołany do tablicy śmiałością mą bezczelną. Zabulgotał, puścił bańkę, i jest.

Padło na Roszka. I co on biedny winny, że za matkę ma wronę paskudną?

Wykrakałam.

sobota, 29 listopada 2014

Muszki owocówki

Moje małe smuteczki są jak muszki owocówki. Ani się człowiek obejrzy, a już ich pełno. Niby nieszkodliwe, prawie niewidoczne, a jednak swoją nachalnością zatruwają codzienność. Można taką znaleźć utopioną w herbacie, wgryzioną w jabłko, i już się odechciewa.

Jak sobie radzę z tymi małymi smuteczkami?
Ano nie radzę sobie, w ogóle.

Mam za to bezczelne dzieci. Nic sobie nie robią z mojej świątyni smutku, którą tak pieczołowicie wznoszę, łezka po łezce. Wpadają do niej z butami, narobią rabanu, przewrócą lichtarze, poszarpią zasłony i melancholię diabli biorą. Szast-prast i po sprawie.

Moje dzieci są bezczelne.
Bezczelnie przywracają mnie do życia.

środa, 26 listopada 2014

!?;*#/!!"?

Są takie dni (jak dziś), że żadna literka nie podoła, i jedyny środek wyrazu, jaki pozostaje, to interpunkcja:

...!.. ?!?!?...
:(:(:(..!!?!!?!!!!?!!!!...
...?...!..:(((((((((((((.......

#!!//***
**!!!??;''
^,"?!?!?**...

...

poniedziałek, 24 listopada 2014

Wczoraj

Jedne babcie są na wagę złota, inne srebra.. A nasza jest BEZCENNA!
Już tęsknimy za wczorajszą pogodą i towarzystwem...



















sobota, 22 listopada 2014

Igrzyska śmierci - Kuchniąwnos

Powiedzieć, że Bazyli je bardzo wybiórczo to jakby nic nie powiedzieć.
Bo jadłospis tolerowany przez Byzla jest wąski jak talia, której nigdy nie będę miała.

Pomna wysokich wymagań Synka i udręczona codzienną walką o zjedzenie czegokolwiek-innego-niż-chrupki, wyczarowałam dziś na kolację naleśniki z czekoladą. A że Bzyl jest na diecie bezcukrowej, czekoladą stały się sparzone rodzynki zblendowane z kakaem, roztopionym masłem i odrobiną mleka. Pychota.

Igrzyska czas zacząć!
.
Etap pierwszy pt. KRAINA ŁAGODNOŚCI:
Kroję naleśnika, nadziewam na widelec, podsuwam pod paszczę.
Bazyli ostentacyjnie odsuwa głowę.
Podsuwam pod nos, pod oczy.
Nie patrzy, nie wącha, chwilowo jest nieobecny mentalnie.

Po kilku próbach przechodzę do etapu drugiego pt. DESANT.
Troszkę nadzienia czekoladowego trzeba sprytnie rozsmarować Bzylowi na ustach. Następuje automatyczne oblizanie, a co za tym idzie - wymuszona degustacja.

Mmm, jednak nietrujące to coś. I całkiem smaczne.

Etap trzeci - pt. NIE CHCEM ALE MUSZEM:
Kiełkuje ciekawość nowej potrawy i głód z lekka atakuje kiszki, ale tak poddać się bez walki? Więc Bazyli postanawia wziąć mnie na przeczekanie - owszem, odgryza naleśnika podsuwanego do ust, ale po... milimetrze. W tym tempie prędzej naleśnik wraz ze mną zamieni się w skamielinę niż Bzyl zje go do końca.

Etap czwarty pt. WSTRZĄŚNIĘTE -NIE MIESZANE:
Sam naleśnik jest spoko. Nadzienie też niczego sobie. Razem - nie do przęłknięcia! Rozpoczynamy czwartą turę - podsuwam rozdziawionego naleśnika pod pyszczek a Bzyl zlizuje nadzienie. Litości.

Etap piąty pt. CUD NIEPAMIĘCI:
Jeśli zepnę pośladki i dotrwam do etapu piątego nie rzucając z furią talerzem, to w nagrodę staje się C U D. Bo nagle Bzyl dostaje amnezji - wszystko jest pyszne, zajada ochoczo, i ococichodzimamo?

Zjadł. Padam na deski tego kuchennego ringu. Bez tchu. P. podejmuje reanimację - wyluzuj, przecież zjadł, następnym razem pójdzie lepiej.

Trza zbierać siły, ogłaszać pobór, grupować wojska.
Do następnej kuchennej potyczki.