środa, 24 lutego 2021

10

 

Co roku w Bazylka urodziny dopadał mnie ponury nastrój. Jakoś trudno mi się pogodzić z tym, że dla Baza urodziny mogłyby nie istnieć, a jego śliczna buźka jednak w prawie połowie życia jest wykrzywiona w nieszczęśliwym grymasie. Roszek, choć o małym rozumku, jest jednak autentycznie szczęśliwy. Jak Kubuś Puchatek. Mistrz prostoty. Mistrz Tao. Bazyli to inna para kaloszy - więcej w jego życiu nerwów i szarpaniny, bo i apetyt większy na życie. Głowa więcej rozumie, to i bardziej jej żal. Od lat Bazylka urodziny, choć świętowane przez nas radośnie, podszyte były smutkiem. On nie walczył o życie, jak Roszek. On nie wrócił do nas prawie zza światów. Bazyli walczy każdego dnia - ze swoimi wewnętrznymi demonami, ze swoim wewnętrznym komputerkiem, który działa sobie po swojemu, według innego, niż powszechnie stosowane, oprogramowania. To rodzi frustracje, rodzi krzyk i rozpacz. Z roku na rok jest trudniej, przepaść między Bazem a jego rówieśnikami pogłębia się, a i my coraz częściej myślimy ze strachem o jego dorosłości i przyszłości już bez nas.

Wczoraj Baz skończył 10 lat. Dziesięć! Nie dowierzam ciągle, że moi Synowie, moje maleńkie Endorfinki wchodzą w wiek nastoletni... Widać to w ich zachowaniu, w trzaskaniu drzwiami, unikaniu siebie nawzajem, w uporze i zawadiackim spojrzeniu. Te urodziny były inne niż wszystkie z ostatnich lat. Spokojne. Pogodne. W weekend odwiedziła nas najbliższa rodzina, na dwie tury: w sobotę dziadek i pradziadek, w niedzielę babcia, dziadek i moja siostra. W tym gronie spotykamy się na co dzień, nie chcieliśmy jednak, żeby wszyscy spotkali się jednego dnia. Były więc dwa torty i dwa prezenty, a drugiego dnia nawet ognisko. Bazyli, jak to Bazyli, na widok gości zaszył się w pokoju i nie chciał wyjść. Ale obyło się bez nerwów, torty smakowały a i prezenty dały mu jakąś odrobinę radości. Dla nas to nowość. To balsam na spierzchnięte nerwy. 

Wczoraj, w dniu rzeczywistych urodzin, Baz emanował spokojem. Gdy ma takie dni, gdy jest pogodny i wyciszony, nie mogę się na niego napatrzeć. Widzę tego pięknego chłopca, o dobrym serduszku i żwawym charakterku. Widzę ten dowcip w oku, ten błysk inteligencji, potrzebę czułości i relacji. To mój Baz, mój synek, wraca do mnie z dalekiej podróży, z zesłania. Te dni ładują moje matczyne baterie na długie miesiące autystycznego gułagu. Wierzę, że te dni ładują także Baza.

Wczoraj rano gestem nieznoszącym sprzeciwu kazał mi położyć się do łóżka, choć byłam już na nogach, bo... chciał się ze mną poprzytulać. Gdy wracaliśmy ze szkoły samochodem, jak zwykle złapałam go za rękę (Baz jeździ już z przodu obok mnie). Zazwyczaj odpychał moją dłoń, nie chciał być dotykany. Ale nie wczoraj. Jechaliśmy tak trzymając się za rękę, a moje serce jaśniało od środka niczym największa gwiazda w galaktyce. 

Notuję te chwile w pamiętniku serca, bardzo starannie i pogrubioną czcionką. Dla takich chwil żyjemy. To jest esencja naszego bycia tutaj. Dopóki przez mrok autyzmu będzie wyglądał czasem zz chmury mój synek, szczęśliwy i odprężony, będę miała siłę by kochać życie. 


Bazuniu, Bazuko, Bazylku, Badylku Kochany!
Zdmuchnąłeś świeczki, więc wszystko to, o czym skrycie marzysz, musi się spełnić.
Kochamy Cię, wspieramy i wierzymy, że jesteś szczęśliwy tu z nami i ze sobą. 
Albo przynajmniej bywasz.
 
 
 
 
 
 
 
 

 
 
 
 
 
 







 
 

 

środa, 17 lutego 2021

Podróż za jeden uśmiech

 

 

Dźwięk budzika. Wstajemy. Ubieramy się. Pakujemy. Bazyli, odkąd otworzył oczy, marudzi. Tradycyjnie pokazuje, żeby pomóc mu wyciągnąć zza łóżka jakąś niewidzialną wstążkę, której nikt na oczy nie widział. Tak ten Bazyli już ma - upycha swoje ulubione talizmany w trudno dostępnych zakamarkach, potem zapomina, gdzie co upchał, i całe dnie mamy koncerty lamentacyjne. Dziś również włączył mu się tryb: WSTĄŻKA ZA ŁÓŻKIEM. I może to być każde łóżko w każdym pokoju. Ciągnie mnie tam i gestem nieznoszącym sprzeciwu domaga się odsuwania mebli od ścian i szukania tam wstążki. Jak się domyślacie, dzięki frustracji Bazyla mój nastrój również był dość podły. Bazyli o niewidzialnej wstążce (której za żadnym łóżkiem nie ma - wiem, bo sprawdzaliśmy setki razy...) zapomniał dopiero, gdy zjadł w biegu szybkie śniadanie.

Więc wreszcie siedzimy w samochodzie. Roszek z tyłu, jeszcze w foteliku (choć straszy, to malutki) i Baz, jeżdżący od jakiegoś czasu z przodu obok kierowcy (dostawał takich napadów szału, że stawało się to niebezpieczne - moje wykręcanie głowy do tyłu i patrzenie, co się tam z tyłu dzieje). Teraz mam kolegę pod ręką i łatwiej jest mi go uspokoić. Więc jedziemy.

A nie, jednak, nie. Brama nie chce się otworzyć. Niby działa na pilota, ale był mróz, więc grunt się podniósł i trzeba było ręcznie... Wysiadam, szamoczę się z nią ładnych kilka minut. Telefon do P. (który już od godziny jest w pracy) na niewiele się zdał. A więc znowu się spóźnimy do szkoły... Jeszcze kilka szarpnięć i brama puszcza. Pakuję się do auta. Jedziemy.

Baz ma głupawkę. Taką bez opamiętania. Jego śmiech ma siłę śmiechu śpiewaka operowego. Myślę sobie - biedy Roszek z tyłu, musi znosić ten hałas, bo auto od decybeli aż puchnie. Aż tu nagle słyszę cichy Roszkowy chichot...  Zdumiona spoglądam w lusterko wsteczne - tak! Roszek się śmieje. Głupawka okazałą się zaraźliwa! Uf.

Chcę rozładować napięcie, bo od tych nerwów buzuję jak rozżarzony piec. Włączam radio, te, które do niedawna było najlepszym radiem na świecie. I tu niespodzianka - z głośników leci... Nirvana. Od razu przenoszę się myślami do czasów, gdy byłam piękna, młoda i bardzo nieszczęśliwa (to ostatnie to był obowiązkowy punkt każdego, kto czuł się "grandżem"). Więc śpiewam sobie pod nosem, bo znam i lubię te dźwięki, choć chrypieć jak nieśmiertelny Kurt nie umiem. Baz wokalizuje. Coraz głośniej, ledwo słyszę dźwięki z głośnika. Zazwyczaj, gdy natężenie dźwięków w otoczeniu przytłacza Baza, on sam wydaje z siebie ich coraz więcej. Tak przejmuje kontrolę nad tym chaosem, który go przerasta - wytwarza swój własny, bo ten ma pod kontrolą. No to koniec słuchania Nirvany - wzdycham i wyłączam radio. Baz milknie. Chwila konsternacji i nagle jego ręka wciska światła awaryjne, a potem inne przyciski. Baz nie wie, gdzie włącza się radio. Ale ja rozumiem - chce, żeby muzyka grała. Więc to tak... To była jednak próba wycia z Cobainem, a nie zagłuszanie hałasu!

Więc jedziemy... Rechoczący z tyłu Roszek i my: Bazyli i mama, śpiewający razem z wokalistą Nirvany. 

Taki wesoły autobus.

Podróż za jeden uśmiech.

 

Czasem ten jeden uśmiech Roszka widziany we wstecznym lusterku ratuje mi dzień.