poniedziałek, 3 lipca 2023

Róża jerychońska


Z biegiem lat coraz wyraźniej widzę, że ten blog będzie coraz bardziej o mnie - Matce, a coraz mniej o Endorfinkach - moich Synach. Pewnie zawsze był o mnie, ale opowiadany perypetiami dwóch kosmicznych chłopców. Bywało śmiesznie, bywało mrocznie, bywało i wzruszająco. Ale coraz częściej wpisy układają mi się w głowie z perspektywy tylko matczynej. Może to naturalna kolej rzeczy - nastolatkowie odłączają się coraz bardziej od rodziców, już nie jesteśmy jedno - samica zrośnięta z dzieckiem. To już dwa zupełnie osobne, charakterne byty. Jak pisać o nich? O ich świecie, do którego tak mało mamy dostępu? Jak żartobliwie opowiadać o perypetiach codziennych, gdy jednak w wieku nastu lat kupa na dywanie to sprawa arcypoważna, i nie śmieszy już wcale jak wtedy, gdy dzieci miały po 2 latka i ich życiowa nieporadność wydawała się tylko słodka i pocieszna? 

Tak. Matczyne będą wpisy. Okraszone Endorfinkami jak dobrą przyprawą. Oni są esencją. Ja - chybotliwym rusztowaniem całej tej imprezy :)

Od kilku lat (prawie dokładnie od wybuchu pandemii) korzystam ze wsparcia psychologa. A trafiłam wybornie! M. przejrzał mnie na wskroś od razu i nie dał się nabrać na mój uśmiech przyklejony do twarzy na tak silny superglue, że żadne łzy odkleić go nie mogą. Nie dał się nabrać na te moje gadki psychologiczne, bo przecież tyle już wiem, tyle rozkminiłam i ogólnie to wszystko buczy i gra.

M. nie dał się nabrać. Za to kapitalnie rozumie moją wrażliwość. Mówi do mnie obrazami, przenośniami, bo ten język najbardziej do mnie trafia. Czasem jednym dobrze dobranym słowem sprawia, że ta zagmatwana plątanina wątpliwości w mojej głowie robi wyraźny KLIK, i już wiem, co co chodzi. I już wiem, jak ma być. Dlaczego o tym piszę? Bo na pewnej sesji, gdy żaliłam się, jak to było cudownie grać z P. na scenie, przez chwilę być artystą, czuć to magiczne połączenie z widownią, i jak potem nagle zabolał powrót do rzeczywistości: do codziennego znoju, pieluch, krzyku i obowiązków ponad moje siły. M. uśmiechnął się i wypalił: róża jerychońska! Po pierwszym zdziwieniu zrozumiałam, że ma dla mnie kolejny symbol - schron, w którym mogę się ukryć, ale i odnaleźć. Te przenośnie są dla mnie jak takie chwilowe parasole nad głową, szałasy, które M. ustawia w mojej głowie, bym w chwilach największej burzy miała się gdzie schronić. 

A więc róża jerychońska... Co o niej wiemy? Jak podaje poradnikogrodniczy.pl: "Róża jerychońska (Selaginella lepidophylla) - to najbardziej niezwykła ze wszystkich widliczek. Roślina ta sprzedawana jest z reguły jako zaschnięta, zwinięta kulka. Wówczas roślina wygląda jakby była kompletnie martwa. Wystarczy jej korzenie zanurzyć w miseczce z wodą aby w ciągu kilkunastu godzin rozwinęła się, tętniąca życiem, rozetka zielonych listków. Róża jerychońska potrafi w kilkanaście godzin ożyć z zaschniętego kłębka i zamienić się w piękną zieloną roślinę. Z tego powodu nosi też nazwę zmartwychwstanka." 

A więc jestem różą jerychońską? Zmartwychwstanką... M. uśmiecha się łagodnie i wiem, że po raz kolejny trafił. Bo tak wygląda moje życie - pozbawiona tego, co kocham, uwięziona w jakimś fatalnym kołowrotku wyzwań, w wiecznej zadaniowości, w egzaminie na "naj" matkę, który notorycznie oblewam. Ale nie da się tak po prostu wyjść z sali egzaminacyjnej i wrócić za rok, za miesiąc, podciągnąć się z tej algebry miłości i trenerstwa - musisz zdawać od razu od nowa, w stresie coraz większym i w coraz większym zmęczeniu. I oblewasz, raz za razem. W mojej głowie nieustannie trwają igrzyska - surowa publika patrzy z góry i wstrzymuje oddech - czy uda się jej podawać regularnie suplementy? czy wykona zalecenia z terapii? czy rozrusza Bazylka i siebie? czy (odwrotnie) - uziemi i wyciszy Rocha, który rozlatany cały fruwa jak meteoryt po kosmosie domu? czy zmieni pieluchę na czas? czy znowu pokona ją sterta prania? czy uda jej się nie nawrzeszczeć na męża, choć rozsadza ją złość na siebie samą? Czy ona ocali w tym siebie? Czy udźwignie, że dzieci nie komunikują się prawie? Czy przetrzyma kolejny napad wrzasku bazylowej mandragory (rośliny, które zabijały wrzaskiem w krainie Harrego Pottera)? 

Publika zamiera. I ja zamieram. Bo sama przed sobą te igrzyska odstawiam. Sama przed sobą oblewam, i sama przed sobą tłumaczę się z wiecznych porażek. 

M. dobrze wie, że w tym zasuszeniu trwać mogę latami. Tak wielu z nas - opiekunów osób niepełnosprawnych - żyje tak całe swoje życie. Jak pisała Natalia de Barbaro w swoich genialnych książkach - nasza Dzika Dziewczynka zostaje na lata zamknięta w ciemnym pokoju, nie ma zabawy, nie ma beztroski, jest samotność i silne poczucie porzucenia przez Mamę (tę Dorosłą w nas, która mówi: nie mogę się Tobą zająć maleńka moja, bo mam obowiązki, bo życie mnie przygniata, bo nie wypada być beztroskim gdy tyle znoju dookoła). Więc usychamy. Na wiór. Niektórzy tak mocno, że wyrzucają swoje dziecko za burtę promu, a potem sami skaczą (wahałam się długo, czy napisać o tym, bo sprawa głośna, acz niewyjaśniona do końca, a nie ma nic złudnie prostszego niż interpretować fakty po swojemu, po powierzchni, pojęcia nie mając, co się naprawdę zadziało). 

Więc jestem różą jerychońską. Czyli mam ukrytą moc zmartwychwstawania do życia z pozornej zamartwicy codzienności. To chciałeś mi powiedzieć, M.?  Nie myliłeś się.

Zmartwychwstanie pierwsze:

Jedziemy grać koncert. Płakać mi się chce ze zmęczenia, bo to jednak kolejny obowiązek, próby kosztowały nas wiele nerwów, kłótni i zarwanych nocy, o przebodźcowaniu nie wspomnę (człowiek marzy o ciszy a w zamian tego podłącza instrumenty do pieców i wydziera się dwie godziny do mikrofonu). Więc jedziemy i czujemy oboje, że to ponad nasze siły, występować publicznie, gdy dwie Endorfiny wyssały resztki energii z naszych suchych truchełek. Ale słowo się rzekło, więc zaciskamy zęby i jedziemy. A potem... spada na nas życiodajny deszcz. Ta magia, gdy śpiewam, nasze dźwięki płyną do ludzi, i ich łagodne, wrażliwe oczy chłoną z moich ust każdy dźwięk, każde słowo. I gdy widzę, jak w nich odbija się cały nasz ból, jak przemieniają ich nasze opowieści, jak serca się otwierają i razem tworzymy coś na kształt bujnego ogrodu. Tak, nasze róże jerychońskie zakwitły. Wracamy do domu zieloni, tętniący świeżością, bo dostaliśmy deszcz życiodajnej wody.

Zielono nam. Zapas energii starcza na kolejne dwa dni.

Zmartwychwstanie drugie:

Jadę z chłopcami samochodem. Najpewniej do szkoły. Roch z tyłu śpiewa sobie pod nosem, Baz z przodu wierci się niespokojnie, bo niczego tak nie cierpi jak głosu brata :( Roszek śpiewa:

- Kulfon, Kulfon, co z Ciebie wyrośnie?

I nagle, uczony nas od lat, by podmieniać słowa w piosenkach (zawsze to jakiś trening umysłu) zapodaje:

- Tata, Tata, co z Ciebie wyrośnie?

- Roch, ale z Ciebie dowcipniś!

Roch kwituje to... ku mojemu zdziwieniu, śmiechem.

i na to Bazyli... także wybucha śmiechem. Adekwatnie do sytuacji, żartujemy sobie wszyscy - Roch śpiewając, my z Bazem komentując.

Rosnę. Rosną moje liście, widzę wyraźnie, jak ta kupka suszu we mnie się zazielenia i rozwija pąki. Niepodziewanie dostałam łyk życiodajnej normalności, namiastki zwykłego dialogu z własnymi dziećmi. Czegoś, czego większość ludzi nie docenia, dopóki tego nie starci lub... nigdy tego nie doczeka. 

Zielono mi. Przynajmniej na kilka godzin.


Zmartwychwstanie trzecie (epickie!):

Opieka wytchnieniowa. Pojawiła się jakiś czas temu w "państwowym systemie wsparcia". Działa raz lepiej, raz gorzej, czasem tylko na papierze. U nas działa. Co jakiś czas, co którąś sobotę chłopcy spędzają 4 godziny z terapeutami. Mamy wtedy dla siebie 3 godziny (odliczam godzinę na dojazdy). I są to bardzo potrzebne chwile (najczęściej gramy wtedy próby). Ale pojawiła się nowa opcja - hostel!!! Lubuski Ośrodek Wsparcia Osób z Autyzmem prowadzony przez Fundację Generado, którego powstanie skromnie wspierałam wymyślając komiksy z serii "Krzychu (nie)sam w domu"(do obejrzenia tu: https://krzychu.generado.org/), wymyślałam też i nagrywałam piosenki dziękczynne dla sponsorów, którzy wsparli budowę hostelu. Robiłam to bo czułam, że takie miejsce może nam kiedyś uratować życie. Ba, wielu rodzinom może! I sny stały się jawą dzięki ciężkiej pracy wielu osób z Generado. 

Tydzień temu chłopcy spędzili dwie doby w hostelu - BEZ NAS! Bez Babci, Dziadka, bez pań ze szkoły, bez kolegów. Sami, z nowymi terapeutami i nowymi podopiecznymi. Dobra - część terapeutów wcześniej poznali. Zaskoczyło mnie, jak wiele trudnych emocji mnie napadało, jakie wyrzuty sumienia i czarne wizje przetaczały się przez mój przeciążony łeb. Ale wiedziałam, że to NATURALNE i NORMALNE. I minie jak burzowe chmury. A ja nie zmienię planu i pozwolę, by się dokonało: by moje dzieci pobyły bez nas, rodziców. ZAUFAM komuś. Bo nie da się być Herkulesem w 100% dni swojego życia. No nie da się.

Hostel w Sulechowie jest miejscem cudownym, pełnym wsparcia, akceptacji, a pracujący tam ludzie naprawdę kochają to, co robią. Endorfinki były zaopiekowane cudownie, nie było żadnej traumy i rozdzierania szat (co podpowiadała moja zlękniona wyobraźnia). Wystarczyło mi jedno spojrzenie w oczy ludzi, którym powierzyłam całkowicie swoje dzieci na dwie doby, żeby wiedzieć, że są to właściwi ludzie na właściwym miejscu. I co się wydarzyło w naszym życiu? Ulewa! Prawdziwa życiodajna ulewa: spaliśmy do której chcemy, nigdzie się nie spieszyliśmy, gadaliśmy, gadaliśmy gadaliśmy (i nie tylko ;). Obiecaliśmy sobie z P., że porzucimy wszelkie obowiązki (bo zadaniowa głowa już planowała, ile pilnych robót nadgonimy przez te dwie doby). Na szczęście nie daliśmy się temu terrorowi przymusu wiecznej wydajności. Pojechaliśmy nawet na pobliską Stachuriadę - na leśnej polanie słuchaliśmy Staszka Soyki i Kasi Groniec, gadaliśmy z fajnymi ludźmi i objadaliśmy się dobrym jedzeniem. A potem spaliśmy w samochodzie - pierwszy raz w życiu! Jak nastolatki! Nagle nam się przypomniało, jak było PRZED DZIEĆMI, gdy byliśmy tylko my dwoje - P. i ja. I odkryliśmy zdumieni, że my dawni, wolni od tych wszystkich ciężarów rodzicielstwa, nadal tam gdzieś jesteśmy. Zagłodzeni, zasuszeni na wiór, JESTEŚMY! I możemy powrócić, gdy stworzyć nam do tego warunki.

Jestem różą jerychońską. Wiem, że pomimo miesięcy, lat w trybie przetrwania, mam swój wewnętrzny ogród. Ten ogród, choć na codzień przypomina pustynię, zakwita po jednym, małym deszczu - chwilach sam na sam z sobą, z P., chwilach bez ciągłego napięcia w trybie czuwania. I, gdy rozkwitnie, karmi mnie na jakiś czas. Na długo. Na tyle, ile trzeba będzie czekać na następny deszcz.

Niech leje!