wtorek, 31 grudnia 2019

Grzybnia



Jest takie miejsce, w którym Bazyli czuje się najlepiej. Najwspanialszy plac zabaw, przy którym wszystkie baseny z kulkami, zjeżdżalnie i trampoliny świata mogą się schować. Mamy ten plac zabaw zaraz za płotem, oswojony, dobrze poznany, choć nadal nieco tajemniczy i żyjący swoim życiem.

Ostatnio każdy spacer Baza w lesie kończy się tak samo - Bazyli odkrywa nowe ścieżki, chowa się za górkami, znika w jarach i wspina się na wszelkie możliwe pagórki. Największą atrakcją są zwalone pnie drzew. Po każdym trzeba przejść, wielokrotnie. Trzeba przemierzyć te mchowe szlaki wzdłuż i wszerz, poczuć się trochę "nad ziemią". Podotykać kory trzeba, pogłaskać runo, napchać w kieszenie ziemi wilgotnej i czarnej. Trzeba wymościć się w liściach, zrobić sobie gniazdko, zakopać się po szyję  w tej leśnej kołderce. A na koniec koniecznie trzeba lasu skosztować, poobgryzać patyczki, powąchać rozkruszone w palcach zeschłe liście, polizać ziemię i korę. Trzeba wynieść (w zębach, pod paznokciami, w czapce, w bucie) trochę tej magii, do domu ją przynieść, zachować jej czar na chwilkę dłużej niż spacer.






Znana Pani Doktor, po długim leczeniu grzyba u Baza, sprawdza wyniki nowych badań i mówi zdziwiona: grzyb jest u dziecka na takim samym poziomie na jakim był przed leczeniem. Musicie wezwać takiego pana, który sprawdzi wasz dom, bo na pewno macie gdzieś źródło tego grzyba i dziecko jest nieustannie narażone na jego działanie. 

No, mamy źródła grzyba. Mamy jedną, wielką grzybnię za płotem. Tajemniczy, wielki organizm, co szumi drzewami i szeleści liśćmi, skrzypi konarami i podkłada pod nogi korzenie. Olga Tokarczuk w swoich książkach pisała pięknie o grzybni, o tym, jak oplata ona od spodu cały las, jak komunikuje się z drzewami. W leśnej grzybni dostrzegła niewidzialny dla nas, a jakże bogaty i istotny świat. I już nie umiem inaczej myśleć o tej sieci neuronowej lasu jakim jest grzybnia. To internet drzew, ich główny komunikator. W powieści "Prawiek i inne czasy", jedna z bohaterek, Ruta, doświadczała grzybni bardzo intensywnie:

"(...) Ruta kiedyś usłyszała życie grzybni. Był to podziemny szelest, który brzmiał niby głuche westchnienie, a potem słychać było delikatne potrzaskiwanie grudek ziemi, kiedy przepychała się między nimi nitka plechy. Ruta usłyszała bicie serca grzybni, które następuje raz na osiemdziesiąt ludzkich lat. Od tej pory przychodzi w to wilgotne miejsce na Wodenicy i zawsze kładzie się na mokrym mchu. (...)"

/Olga Tokarczuk, "Prawiek i inne czasy"/


Zupełnie jak Bazyli. 
Czyżby i on wyczuwał grzybnię i lubi z nią rozmawiać?

I co odpowiedzieć Pani Doktor? ;)



środa, 25 grudnia 2019

Udało mi się!



Dla Roszka to najszczęśliwszy czas w roku - wszyscy śpiewają jego ukochane kolędy! Bazyli po raz pierwszy autentycznie ucieszył się z prezentu i się z nim nie rozstaje (postać Chudego z Toy Story). Mi i P. udało się nie kłócić o to, kto gdzie nie zdążył sprzątnąć i dlaczego gary niepozmywane. Rodzince udało się nie pokłócić o nic, bo to akurat nigdy przy wigilijnym stole nam nie groziło.

Mi, osobiście, udało się ocalić Święta w sobie. Ocalić to poczucie, że jest to wyjątkowy czas - bo zwracamy się do swoich bliskich. Postanowiłam w te święta celebrować moją rodzinę, przyjaciół. Pokazać im, jak są dla mnie ważni, wysilić się na życzenia pisane od serca, a nie "kopiuj wklej". Docenić, że jesteśmy tu wszyscy razem, nikogo nie zabrakło, względnie zdrowi i sprawni.

Udało mi się nie dać się presji - że pierogi kupione i rozklejone, że ciasto z buraków a nie z mąki, że każdy talerz w zastawie inny... Bo tacy jesteśmy - nieidealni, posklejani z różnych kawałków, z różnych wibracji.

Udało mi się każdemu z miłością spojrzeć w oczy, choć czasem tak wiele nas dzieli.

Udało się otrzeć łzy z policzków prawie 90-letniej babci i wychrypieć z nią jakieś 15 kolęd.

Udało mi się kupić prezenty z prawdziwej potrzeby, z serca, przemyślane i uszczęśliwiające obdarowywanych. Tak kocham to robić, że nie chcę z tego rezygnować.

Udało mi się zachować cierpliwość, gdy Bazyli miewał  humory, albo gdy po 10 minutach od rozpakowania włożył pod wodę z kranu swoją gadająca, interaktywną zabawkę.

Udało mi się utulić Roszka, gdy opadał z sił, zmęczony gwarem i hałasem, i mieliśmy swoją chwilę bliskości wśród gwaru i tłoku.

Udało się nawet razem z chłopcami odwiedzić w wigilię samotną, schorowana osobę. I Endorfinki zachowały się wspaniale, wyczuwając chyba, jakie to ważne i jaką niosą radość swoją obecnością. Niczego więcej nie trzeba - obecności i życzliwości. Tak proste, a tak zgubione po drodze.

Udało mi się przegadać z mężem ten czas wieczorem, uważnie obejrzeć nasze dusze pod lupą, czy nic im nie dolega.

Udało mi się nawet nie przejeść, co uważam za wielki osobisty sukces!




Udało mi się ocalić te święta w sobie....




Czego i Wam, Kochani, z głębi serca życzę :*

piątek, 13 grudnia 2019

DJ Rokoko




Od jakiegoś czasu przeżywamy w domu dziwne pomieszanie ról. Bazyli, który dotąd zawsze był "na wierzchu", zawsze najgłośniejszy, zawsze najbardziej wymagający, teraz nagle został w tyle. Zajmuje się sobą, przygląda się naszym aktywnościom, ogląda bajki. Jest o wiele spokojniejszy. Oczywiście zdarzają się ciągle małe awanturki (niestety z autoagresją), małe wybuchy histerii i żalu przez wielkie Ż. Ale są to epizody. Sporadyczne pomruki wulkanu.
Czuję, jak od razu moja kondycja psychiczna leci w górę - chce mi się żyć po prostu. Mam cierpliwość do ludzi, pomysły, morze wdzięczności w sobie i apetyt na jeszcze, na kolejne dni, miesiące, lata. Gdy tylko Bazyli wpada w gorsze dni i daje nam i sobie popalić, natychmiast oboje z P. tracimy te radosne skrzydełka, jakby wielkie palce jakiegoś łobuza wyrwały je nam w akcie wandalizmu. Ale na razie, odpukać, machamy nimi ile wlezie i cieszymy się lotem.

I tu pojawia się Roś, cały na biało.. To on zawsze był z boku, trzy kroki za Bazem, cichy, cierpliwy, niewymagający... Wiele lat tęskniłam bardzo za Roszkiem, 80% uwagi w ciągu dnia poświęcając Bazowi, który się tego bardzo dobitnie domagał. A dziś odkryłam ze zdziwieniem, że... tęsknię za Bazylkiem! Bo od jakiegoś czasu Roszek przejął dowodzenie - już w samochodzie, gdy wracamy ze szkoły, ordynuje śpiewanie. Więc śpiewam, zadowolona, że ten chłopczyk, co zawsze schowany sam w sobie, wychyla łepek do świata i czegoś ode mnie chce. Roszek wyczuł nosem, że mama podatna, że rzuca wszystko i biegnie się z nim bawić. Zrozumiał widocznie, że ma wielką moc zjednywania sobie ludzi, zwłaszcza rodziców własnych. Idzie zima, i zawsze wtedy Roszek wraca do nas z zamorskich podróży, jest bardziej obecny i bardziej aktywny, bo nie kontempluje już całymi dniami krzaków na dworze.

Zaczęło się więc: kolędy! pianino! bajki! radyjko! czytamy książki! Rozkaz za rozkazem, nieustająca musztra. A gdy lekko oporuję, Roszek odpala broń o największej sile rażenia - coraz piękniej mówi! Mamusiu! Śpiewaj! Teraz! Czytamy książki, teraz. Mamuuusiu! Tak mi serce z radości skacze, gdy słyszę te zalążki zdań, te piękne alikwoty, że stoję zupełnie bezbronna przed tym zmasowanym atakiem. W tej radości, że Roszek mnie chce, potrzebuje, nie zauważam, że od trzech godzin śpiewam, że gardło drapie, że już boli szczęka i głowa puchnie od nadmiaru dźwięków. A On - urodzony wodzirej, DJ Rokoko, zapodaje kolejne bity, tematy i sample.

Stop. Trzeba się jakoś wydostać z tej sytuacji, wykaraskać z opałów, bo spod jednej (bazylkowej) rynny wpadłam pod drugą (roszkową). Zadziwia mnie nieustannie, jak te moje chłopaki, takie niby niekumate i nieogarnięte, a jednak w dziedzinie zarządzania dorosłymi rodzicami nie mają sobie równych!

Mamuuusiu! Teraz!

niedziela, 1 grudnia 2019

Okno pogodowe




Gdy Bazyli pluska się z tatą na basenie, próbuję wykorzystać fakt, że jestem sama z Roszkiem i poćwiczyć z nim trochę. Cokolwiek. Oderwać go choć na chwilkę od ciągłego słuchania muzyki, śpiewania, recytowania. Roś to taki człowiek-amok, jak się zafiksuje na jakimś słowie, może je powtarzać godzinami. Dziś są na tapecie: MAMA ŚWINKA, TATA ŚWINKA, BABCIA ŚWINKA, DZIADEK ŚWINKA. Oczywiście z bajki o sławnej śwince. Co ma brata Georga. 
Kiedyś miałam wyrzuty, że Roszek ogląda bajki, ciągle te same, obsesyjnie wręcz. Teraz wiem, że to jednak jest jakiś klucz. Roszka nie interesuje jakaś tam dziewczynka Ala, która śpi, czyta, je (jak to bywa na logopedycznych kartach do nauki mówienia). Jeśli je Peppa, to co innego! Bo on to widział w bajce! To się powtórzyło sto razy, rozegrało przed jego skośnymi oczkami, zapisało na matrycy jego mózgu i Roszek już jest w domu, już kuma czaczę! Połowa imponującej kolekcji pomocy edukacyjnych, jakie przez te 10 lat zgromadziłam w naszym domu, to pomoce z postaciami z bajek. Z Peppą, Teletubisiami, Mysią, Elmo, Kubusiem Puchatkiem. Bo to do Roszka przemawia, to wśród tych ziomków czuje się jak w domu. 
Więc dziś, korzystając z wolnej i cichej przestrzeni domu, zasiadłam z  Roszkiem do stoliczka. Na tapecie - świnka Peppa. Podążam za moim synkiem, który od rana wykrzykuje : Dziadek świnka! Babcia Świnka! 
Zaczynamy! Roszek niechętny, oderwany od swojego ukochanego radyjka z Arką Noego, ale jednak siedzi grzecznie. Na stole lądują puzzle dwuelementowe. Z kim? A jakże! 
Babcia świnka w kapeluszu. Dziadek świnka w czapce. Mama świnka z kwiatkiem. Tata świnka z gazetą. Roszek ma za zadanie dopasować atrybut do osoby. Do babci - kapelusz. Do dziadka - czapkę. Do mamy - kwiatek. Do taty - gazetę. Idzie jak po maśle. W głowie już zacieram ręce. Dopasowane, sparowane. Teraz "czytamy". Mówię wolno i wyraźne wskazując paluszkiem Roszka:

- Babcia ma kapelusz.
- Babcia Świnka!
- Powtórz Roszku, babcia ma kapelusz.
- Babcia. Ma. Kapelusz.
- Pięknie! Dziadek ma czapkę.
- Dziadek. Ma. Czapkę.
- Super! Barwo! Mama ma kwiatka.
- Mama. Ma. Kwiatka.
- Brawo! Pięknie Roszku! Tata ma gazetę.
- Tata. Ma. Gazetę.
- Braaaawoooo!

To było coś! Piękna nauka mówienia całymi zdaniami! W głowie mlaskam już z zadowolenia nad własną inwencją twórczą i Roszka gotowością do nauki. Na chwilkę drzwi to Roszkowego wnętrza się otworzyły i udało mi się wślizgnąć! Hurra!

Szybko na stole ląduje Peppa z kaloszami, George z dinozaurem, piesek Danny z piłką, Pani Gazela z gitarą. Wszystko to, co Roszek dobrze zna, kojarzy, lubi. Już widzę po jego minie, że to nie to. Ten grymas, który nie zapowiada nic dobrego.

- Roszku, zobacz! Peppa ma kalosze!
- Kalosze nieeee!!!
- Powiedz, Peppa ma kalosze.
- Babcia Świnka!
- Teraz mówimy o Peppie. PEPPA MA KA-LO-SZE.
- Babcia Świnka.
- Pie-sek ma pił-kę.
- Piłka nieeee!!!! Babcia. Dziadzia. Tata Świnka. Mama Świnka.


Szast prast, okno się zamknęło. Zniknął blask, zniknęła boska poświata. Roszek już jest na powrót w swoim dziwnym, powtarzalnym świecie. Już nie jest gotowy, już nie jest ciekawy. POmimo wielu moich prób już nie udało nam się nic sensownego zrobić. Roszek chciał tylko ciagle powtarzać swoją rodzinną mantrę wskazując palcem poszczególne postacie. 

Takie okna co jakiś czas się otwierają. Nie zawsze mam siłę i czas w nie wskoczyć. Czasem, jak opętana, rzucam się do komputera, bo Roszek międli słowo: telegrzanki. Więc drukuję, wycinam i liczymy telegrzanki ile wlezie. A potem - szast prast. Koniec. Dreptam tak za tym Roszkiem-Groszkiem, wyczekuję chwil, okien pogodowych, cichych przebłysków relacji. Tyle musi mi na razie wystarczyć.


Mama Świnka.
Tata świnka.
Babcia Świnka.
Dziadek Świnka.

Bęc.