Za nami całkiem dobry czas. Piszę "za nami", bo od kilku dni Bazyli zalicza ciężkie napady szału i wszechogólnego wnerwu. Ale jeszcze nie wpadamy w panikę, jeszcze trzyma nas dobro ostatnich tygodni. Może dziwnie brzmią takie słowa w ustach kogoś, kto nieco ponad miesiąc temu przeszedł operację usunięcia tarczycy z powodu złośliwego nowotworu tejże.. Ale jednak szczęście było wszechogarniające :)
Operacja przeszła bez powikłań, moje struny głosowe pozostały nienaruszone i śpiewam już prawie jak przed zabiegiem. Nowotwór okazał się mikrorakiem, najprawdopodobniej bez przerzutów i ostrożnie można stwierdzić, że na razie to koniec mojej przygody z tym nieborakiem. Endorfinkowa rodzina stanęła absolutnie na wysokości zadania, a nawet wyżej, i ogarnęli chłopców koncertowo. A czas zaraz po operacji, już w domku, gdy odpadło mi dużo obowiązków, i mogłam przedpołudniami siedzieć w piżamie w łóżku i czytać książki, zapamiętam na zawsze jako raj na ziemi. Odpoczęłam. Pierwszy raz od wielu, wielu lat. Przykre to, że musi się przytrafić nowotwór, byśmy my, opiekunowie, wreszcie się zatrzymali na chwilę. Życie musi pociągnąć za hamulec awaryjny, inaczej ten pociąg upiornej pracy opiekuńczej nigdy się nie zatrzyma. Więc jestem wdzięczna za ten czas, chociaż człowiek był obolaly i niesprawny.
A chłopcy... zmieniają się z dnia na dzień. Po małych, słodkich Endorfinkach nie ma już śladu. Roszek, jak zawsze, znika nam z radaru, zamyka się - dosłownie: w swoim pokoju, w łazience, w piwnicy; i mentalnie - w coraz mocniejszych echolaliach. Ale nadal ma w sobie tę bezkrytyczną radość życia, choć już jest w niej o wiele bardziej powściągliwy. Bazyli, odkąd dostał własny telewizor do swojego pokoju, najchętniej ciągle ogladałby piosenki na YouTubie. W sumie dla 12-stolatka to zupełnie naturalny etap. Niestety (lub na szczęście) nie umie sam obsługiwać pilota więc któreś z nas musi z nim siedzieć i włączać mu te piosenki, które sobie akurat Baz zażyczy.
Zmienia się na nasza codzienność, bo chłopcy się zmieniają. Przypatruję się tym zmianom z wielką ciekawością, ale też otwartością. Mniej we mnie już napięć: że coś przeoczyłam, że nie zrobiłam jak trzeba, że zawiodłam, zawiniłam itd. Gdy ma się wiekszą zgodę na siebie samego, i siebie jako rodzica, to jakoś spokojniejsze jest serce i łatwiej złapać balans, nie wpaść w czarną dziurę za dużych oczekiwań względem siebie samego.
Gdy sprawy mojego zdrowia zostały z grubsza ogarnięte, na wierzch długiej listy wypływają sprawy chłopców: kardiologia z Roszkiem, która już od roku nam pechowo umyka (czas najwyższy sprawdzić co w serduszku się dzieje i jak się mają niedomykalności zastawek), okulista z Roszkiem (bo pewności nie ma, jak Roch widzi), neurolog z obydwiema Endorfinkami (zapis eeg nieprawidłowy, i u Baza zachowania dziwne na potęgę), dermatolog z Bazylim (czas zabrać się na wycinanie znamienia na bazylkowej stopie) itd.itd.itd. Lista puchnie i pęcznieje, a człowiek coraz starszy i coraz bardziej nieruchawy. Ale jak trzeba to trzeba. Pomalutku, cierpliwie, odhaczam kolejne punkty, brnę przez tę smołę dzielnie, malutkimi kroczkami.
Na koniec kilka perełek:
Roch przeszedł już mutację (!) do czego ciągle nie mogę się przyzwyczaić i nieustannie wydaje mi się, że słyszę P. albo, że jakiś obcy mężczyzna kręci się po domu.
Roszek podchodzi do nas, pochyla się tajemniczo i niskim, typowo męskim, chrapliwym głosem szepcze niczym demon z zaświatów:
- Poszukaj tablet.. Poszukaj ładowarkę...!
- Roszku, obiadek!
A Roch odpowiada:
- Roszku, tablet!
Za to ulubione piosenki Bazylka (okrągłego jak pulpecik) to: "Mopsik Klopsik" i... " Mucha Łakomczucha". Także, gdy okrąglutki Baz podskakuje do nich rytmicznie, wygląda to naprawdę uroczo :)
Czy urośli? Oceńcie sami: