Zapakowani po sam dach, z własnymi prześcieradłami, podkładami, z zapasem spodni i majtek na dwa miesiące, z wielkim pudłem leków, i z wielką nadzieją, że przetrwamy.
Zepsuta Bzylowa hydraulika spędzała mi sen z powiek w kontekście zbliżającego się corocznego wyjazdu na turnus. Jak zasika wszystkie łóżka w pokoju, podłogę, kanapy w holu? Przed wyjazdem Bzyl swoim zawodzeniem wyssał z nas resztki jakiejkolwiek energii. Darł się cały dzień. I mamy prawie pewność, że z nudów bądź z wyrachowania. Były nasze krzyki, przekleństwa, mój płacz i bezradność, której tak nie trawię. Pakowanie, diety, leki, pieluchy, sprawy niedopięte i rozpięte, te ledwo zaszyte i te, co bezczelnie się prują w dzień wyjazdu. Strachy, lachy, czarnowidztwo.
A jednak pierwsza doba minęła i trzymamy się bez ani jednej wpadki.
Chłopcy weszli w rytm turnusowych zajęć jak w masło. Weterani, niejeden turnus mają już za sobą.
Miejsce nowe, ale pełne uroku i udogodnień, a za ścianą - starzy przyjaciele.
I mąż-ojciec, pierwszy raz na całe dwa tygodnie z nami.
W tej całej zawierusze przedwyjazdowej jedynie Roś pozostał niewzruszony i świecił swym pogodnym obliczem jak Słoneczko z Teletubisiów. A gdy powiedziałam Mu, że jedziemy na turnus, popatrzył na mnie rozumnie i powiedział: Daleko.