wtorek, 2 lipca 2024

Gdzie byliśmy jak nas nie było...


Tak nas życie zaprogramowało, że gdy na świat przychodzą nasze dzieci, następuje w nas przedziwna mobilizacja. Nagle można nie dosypiać, ba!, w ekstremalnych przypadkach nie spać kilka nocy z rzędu, można nie dojadać, totalnie zrezygnować z dotychczasowego życia, porzucić swoje rutyny lub wdrożyć zupełnie nowe. Rodzic zdolny jest naprawdę do wielkich wyrzeczeń. Na kilka pierwszych lat często oddaje swoje życie pod dyktando małego człowieczka, który przejmuje stery nad całą rodziną. I nie, nie mam tu na myśli sytuacji, że dziecko nami rządzi i rodzic bezwiednie poddaje się jego zachciankom. Raczej chodzi mi  o to, że rodzicielstwo ma bardzo wiele twarzy i odcieni - czasem odbywa się dość bezboleśnie i, oprócz małych zmian, jest po prostu piękną przygodą. Ale bywa też trudniej: koszmarne ząbkowania, problemy medyczne, trudne wyzwania dydaktyczne, bardzo specyficzne potrzeby dziecka.. Kto przeżył ten wie - nic już nie będzie takie samo, odkąd pojawia się na świecie nasze dziecko. I nie pisze tego w żadnym kontekście: ani pozytywnym ni negatywnym. Po prostu stwierdzam fakt. A jeśli ktoś uważa, że jego życie po zostaniu rodzicem nie zmieni się ani na jotę, jest po prostu naiwny.

Taki to naturalny proces, do którego jesteśmy biologicznie przygotowani - słodkie, wielkie oczy naszych dzieci, ich beztroski śmiech, zapach i delikatność ich małych główek rekompensują nam starty, jakie ponosimy, dodając sił. A potem dzieci staja się starsze, wchodzą w ten dziwny etap przepoczwarzania się w dorosłych. Gdy są nastolatkami, spędzamy z nimi coraz mniej czasu, nie towarzyszymy im w myciu zębów, w zabawach, w robieniu zakupów itd. Mają swoje towarzystwo, swoje sprawy. Nadal kochamy, sprawujemy dozór, ale równocześnie czujemy, że nasze dzieci nie są już do nas tak przyspawane, już nas tak bardzo nie potrzebują. I wreszcie - wyfruwają... Dalej lub bliżej, ale są już OSOBNE. 

U nas - jak zwykle - wszystko jest inaczej. Chłopcy dorastają, fakt, potrzebują nas coraz mniej, ale tylko psychicznie. W wersji praktycznej nie potrafią niczego zrobić sami, wymagają asysty przez cały dzień. Dotyczy to nawet czasu wolnego - często nie potrafią go zaplanować, spędzić przyjemnie. Bezradnie snują się po domu i tutaj również potrzebują naszej obecności i pomocy. A czas mija niemiłosiernie. Zamiast słodkich malutkich stópek po domu tłuką się wielkie stopy w rozmiarze 45-46 (Baz!), pod pachą (i nie tylko tam) rosną włosy, rosą brzuchy... Rośnie nasze (rodziców) zmęczenie... A nic nie chce być INACZEJ. Jesteśmy z P. coraz starsi, coraz bardziej wymięci, a lata niedosypiania, codziennego życia w napięciu, lata braku przestrzeni na dbanie o nas samych zaczynają odbijać się czkawką. Jest CORAZ TRUDNIEJ. Gdyby chłopcy byli zdrowi, odzyskiwalibyśmy pomału naszą przestrzeń, kawałek po kawałku. Zostawaliby sami w domu. Sami szli by do kolegów. Godzinami graliby na komputerze. Sami dowoziliby się do szkoły autobusem. Byliby coraz bardziej OSOBNI.

Uczę się wyrozumiałości, czułości do siebie samej. Zamiast bata i wiecznych połajanek, że za mało tego, czy tamtego, że mogłam lepiej, więcej... Szepczę sobie czule do serca: odpocznij Magdusiu. Masz prawo być cholernie zmęczona... Nasi bliscy widzą to zmęczenie, sami go doświadczając poniekąd w okrojonej formie. Widzą, że nigdzie nie wychodzimy, nie bywamy, nie wyjeżdżamy. Widzą, że nie mamy przestrzeni na randki, na beztroskę, na leniuchowanie...

Widzą. I... spiskują!

We wrześniu skończę 40 lat. Moja Mama Najkochańsza uknuła intrygę jak misterną sieć. Otóż postanowiła sobie, że w prezencie urodzinowym wyśle nas do... Norwegii! Nas którzy NIGDZIE nie podróżujemy (prócz Bałtyku raz w roku), nie latamy, nie zwiedzamy. OD ZAWSZE MARZYŁAM, BY ZOBACZYĆ NORWESKIE FIORDY. P. również. I od zawsze wiedzieliśmy, że to marzenie nigdy się nie ziści - ze względów logistycznych głównie, ale i finansowych.  Nie przewidzieliśmy jednego - jak wielką moc ma matczyna miłość. I jak uparta jest Moja Mama ;)

Opierałam się długo, szukałam wymówek, na samą myśl, że mam na rodziców zrzucić opiekę nad chłopcami, i to na kilka dni, robiło mi się słabo. Ale mama drążyła skałę. I wydrążyła.

Drodzy Państwo, nie wierzę, że to piszę, ale... spędziliśmy 4 dni w Norwegii... Tej z naszych najskrytszych marzeń i snów.. Sami, bez chłopców. Przeżyliśmy lot samolotem w obie strony, rozmowy po angielsku, załatwianie spraw wszelakich, przejechaliśmy zaplanowane trasy i zobaczyliśmy wszystko, co było na naszej krótkiej, acz treściwiej liście. A Endorfinki spędziły 5 dni w objęciach Babci, Dziadka, Cioci Michasi, Renaty, Iwonki, Mirka i Pani Wioletki. I chodziły jeszcze do szkoły, żeby Babcia miała czas odespać nocki. I wszyscy to przetrwali. Ba, nawet humory dopisywały! A my z P.... Jak to opisać? Nagle poczuliśmy się jak z bezdzietnych naszych czasów (a nie było tego dużo, bo dzieci mieliśmy dość młodo). Płakałam w tej Norwegii co chwilę. Z zachwytu. Ze wzruszenia. I - przede wszystkim - z WDZIĘCZNOŚCI. I bałam się komukolwiek chwalić się zdjęciami... Bo doskonale wiem, jak to boli - gdy siedzisz w więzieniu własnego losu, a na ekranie telefonu przelatują Ci szczęśliwe chwile innych ludzi.. Którzy pojechali tam, zwiedzili tamto, spotkali się z tamtymi i tymi, doświadczyli tego i tego, zjedli tu i to, zdobyli tamto.. Wiem, jak to czasem okropnie uwiera. Żeby było jasne - kocham nasze życie, doceniam każdą kropelkę jego cierpko-słodkiej esencji. A jednak czasem boli niemiłosiernie.

Byliśmy. Chłonęliśmy oczami i duszami obłędne krajobrazy. Dla nas mentalnie byłą to wyprawa conajmniej na księżyc. 

A wszystkim naszym bliskim: tym rodzonym i tym z wyboru - DZIĘKUJEMY za ten bezcenny dar oderwania. 

Tak było: