sobota, 30 kwietnia 2016

Figa

Z Endorfinkami tak już jest, że gdy uda nam się rozwiązać jeden problem, zaraz pojawia się następny. Jak w mojej ulubionej bajce pt. "Niekończąca się opowieść".  

Od czterech miesięcy Bazyli chodzi bez pieluszki. W domu bardzo rzadko zdarza Mu się zsikać. Kupkę natomiast walił w majtki codziennie. Przez 3,5 miesiąca. Dopiero jakieś dwa tygodnie temu nastąpił przełom i duże co nie co zaczęło trafiać tam, gdzie trzeba. Alleluja i Hosanna! Oczyma wyobraźni widziałam już naszą rodzinę uwolnioną od codziennych śmierdzących przepierek, od nerwów i swoistej schizofrenii prześladowczej, od nieustającego napięcia: kiedy pojawi się kupa? czy to już? na pewno już zrobił? gdzie on jest? czemu jest tak cicho? co tak śmierdzi?   Wolność powiewała mi przed oczyma jak flaga zwycięstwa, jak sztandar wciągnięty na maszt - że oto dokonaliśmy niemożliwego, bo dziecko nasze drugorodne samo załatwia potrzeby fizjologiczne, i to tam, gdzie trzeba :)

A figa z makiem.
A pies ci mordę lizał.


Przyszła wiosna, z wiosną ciepełko i dłuższe pobyty na dworze.
Poza budynkiem Bazyli zachowuje się tak, jakby nigdy nie przeszedł najmniejszego treningu czystości.
Zaszywa się w najgęstszych krzaczorach, robi, co ma do zrobienia, zsuwa majty i spodnie do kostek, coby dyskomfortu nie czuć i biega sobie półgoły. I ukrywa się przed światem. Zauważony - desperacko ucieka. 

Sił mi brak i nerwów, bo półgodzinny pobyt na dworze to minimum dwie akcje - golas, pogoń, pranie. Nie pomaga tłumaczenie, wysadzanie tuż przed, przetrzymywanie w domu aż się wysika na ubikację. Nie pomaga nocnik wystawiany na dwór. Nie pomaga nic.

Zaczynam mieć złe przeczucie, że teraz kolejne cztery miesiące będziemy uczyć się zasad dobrego wysadzania na dworze. I cierpnie mi skóra.

A w kolejce, cichuteńko, czeka sobie Roś, starszy brat, lat siedem prawie, w pieluszce od urodzenia. Czeka, aż mama wreszcie ogarnie młodszego brata i zajmie się odpieluchowaniem Roszka. A Roś to oporny materiał jest, od Bzyla znacznie trudniejszy.

Skąd na to siłę wziąć, skąd pomysły, skąd samozaparcie i wytrwałość?




Cierpliwość przyjmę - w każdej ilości, w każdej postaci, nową, używaną, polską i zagraniczną, brudną i wypraną, zużytą, nieśmiganą, KAŻDĄ.

       

środa, 27 kwietnia 2016

Cud miłości

Dawno, dawno temu, gdy miałam może 10, może 12 lat, a może więcej, obejrzałam razem z mamą nadawany w TVP film. Była to historia małego amerykańskiego chłopca, u którego zdiagnozowano głęboki autyzm. Chłopiec nie nawiązywał żadnego kontaktu z otoczeniem, nie patrzył w oczy, nie komunikował się w żaden sposób. Całymi dniami oddawał się autostymulacjom - kręcił talerzykiem i machał rączkami. Lekarze od razu spisali go na straty prorokując, że do końca życia będzie niesamodzielny i wymagający stałej opieki. I tu zaczęła się dopiero prawdziwa opowieść... Rodzice chłopca nie pogodzili się z diagnozą. Nie pogodzili się z tym, że praktycznie stracili syna - w domu był tylko pusty kokon jego ciała i jego puste, niewidzące ich oczy. Nie zgodzili się też na ówczesne metody "terapii" (lata 70-te w USA) - bardzo autorytarne i katujące wręcz dziecko.
Choć film widziałam tylko raz, i to tak wiele lat temu, pamiętam dobrze desperację tych ludzi. Pamiętam ich rozpacz i wielką miłość, pamiętam ich determinację i początkową bezradność. Pamiętam niemoc matki, gdy, nie mogąc nawiązać żadnego kontaktu ze swoim dzieckiem, w akcie desperacji usiadła obok synka na podłodze i zaczęła robić to, co on. I robiła to nieustannie, wytrwale, długimi godzinami i dniami, jakby w niemym komunikacie: jestem z Tobą Synku, cokolwiek robisz i jakikolwiek jesteś. Kocham Cię. 
Tych dwoje ludzi zrobiło coś niesamowitego - postanowili, że skoro ich synek nie chce wejść do ich świata, to oni przyjdą do niego. W łazience urządzili specjalny pokój, gdzie całymi dniami, na zmianę, siedzieli z synkiem i robili to co on. Kiwali się razem z nim, machali rączkami, biegali tak jak on. Podążali za nim. Próbowali zrozumieć, czego on doświadcza i jaką frajdę sprawia mu automatyczne powtarzanie tych samych czynności.

I stał się tytułowy Cud. Mały chłopiec zaczął pomału ich dostrzegać. Nieśmiało, sporadycznie zaglądał im na chwilę w oczy. Dostrzegał ich twarze, by zaraz znowu schować się w swoją dojmującą samotność.

Z filmu pamiętam niektóre sceny, niektóre zdania, ale najmocniej zostały we mnie emocje: bezradność, zagubienie, a potem kolejno: akceptacja, bezwarunkowość i miłość, miłość, miłość. Morze miłości. Nosiłam obraz tej rodziny w sercu przez 20 lat. Na długie lata było to moje jedyne skojarzenie z tematem autyzmu. Gdy usłyszeliśmy diagnozę Bazylka, od razu starałam się odszukać ten film, historię tych ludzi. Niestety - do tej pory filmu w polskiej wersji językowej nie znalazłam :( Odkryłam za to pierwowzór filmowej rodziny - bo była to historia oparta na faktach. Państwo Barry Neil Kaufman i Samahria Lyte Kaufman opracowali całą metodę wspierania dzieci z autyzmem, "wołania" ich z powrotem do naszego świata. Nazwali ją pięknie Son-rise. Założyli Amerykańskie Centrum Terapii Autyzmu, które ma pod swoją opieką dzieci z ponad 100 krajów. Jeżdżą tam też rodziny z Polski. Barry Kaufman napisał też książkę pt. Przebudzenie naszego syna.

I co to ma wspólnego z nami, spytacie? Dlaczego o tym piszę? Obiecałam, że podzielę się Wami niezwykłym spotkaniem... Ano właśnie..

Co stało się z tym małym chłopcem? Po 3,5 roku terapii domowej autorstwa jego rodziców, po 3,5 roku terapii miłością i akceptacją mały Raun K. Kaufman wyszedł z autyzmu CAŁKOWICIE, czym zadziwił świat medycyny. Końcowa scena filmu to (o ile pamięć mnie nie myli) moment, gdy Raun, w pełni sprawny i mówiący, siedzi na ławce w parku i widzi, jak siostra zakonna wiezie na wózku jakieś niepełnosprawne dziecko (być może autystyczne). Widz już wie, że Raun jest po drugiej stronie, przeszedł po tym moście wybudowanym z poświęcenia swoich mądrych rodziców.

Raun ma teraz 43 lata. Jest doświadczonym terapeutą pracującym z osobami z autyzmem na całym świecie. Napisał książkę.... Przyjechał do Polski na serię wykładów i warsztatów...

Musiałam tam pojechać :)




Wykład był niezwykle inspirujący, docierający głęboko do świadomości rodziców, prosty w przekazie i dosadny. Czytam teraz książkę Rauna i co chwilę podkreślam mądre, piękne zdania. Zdania drogowskazy, które bardzo mi pomagają. Samej terapii Son-rise wiele się zarzuca, jest ona terapią niedyrektywną, czyli nie narzuca nic dziecku, w przeciwieństwie do najpopularniejszej w Polsce terapii behawioralnej. Ale ja lubię wiedzieć, lubię znać możliwości, widzieć różne drogi, i czerapć, czerpać, czerpać z doświadczeń mądrych ludzi.

A samo spotkanie tego "małego chłopca z filmu" było przeżyciem magicznym.

Zatoczyłam koło. 
Mała Madzia oglądająca film, pochlipująca ze wzruszenia.
Dorosła Magda wychowująca dzieci z autyzmem, ściskająca rękę "chłopcowi z filmu".
P. choć nigdy nie widział filmu i pewnie nie do końca rozumiał emocje, jakie mi towarzyszyły, dzielnie mi towarzyszył, za co jestem Mu wdzięczna.

Kurtyna.
Napisy końcowe. 





niedziela, 24 kwietnia 2016

Hydropolis

Pojechaliśmy wczoraj z P. na randkę. Sami, tylko we dwoje. Do Wrocławia. Przyciągnął nas tam Niezwykły Człowiek i możliwość spotkania z Nim.

Nie bylibyśmy jednak sobą, gdybyśmy nie spróbowali uszczknąć jeszcze czegoś dla siebie. I tak oto przed Spotkaniem zawędrowaliśmy do Hydropolis - nowoczesnego centrum wiedzy o wodzie.

Kocham wodę, jej kolor, zapach, strukturę, jej życiodajną moc, jej szum, jej orzeźwienie. Niebieski to mój ulubiony kolor. Woda to mój świat (nie raz już pisałam na tym blogu, że czasem wyrastają mi łuski). Hudropolis mnie zachwyciło, oczarowało, obezwładniło! Jest to wystawa przepięknie zaprojektowana, zmyślnie i magicznie wręcz, gdzie nauka przeplata się z metafizyką a nowoczesność z piękną oprawą plastyczną. W pełni multimedialne, interaktywne wystawy, dużo wiedzy i ciekawostek, małe salki kinowe z bardzo ciekawymi projekcjami, oraz taka magia jak obłoki chmur zamknięte w pleksi lub uwięziona w gablocie zamieć śnieżna... Mogłabym spędzić tam cały dzień i nie miałabym dość! Ciemne wnętrza, kojące błękity, szum fal, łagodna muzyka. To miejsce jest tak sensoryczne, że na pewno powrócimy tam z Endorfinkami - to będzie uczta! Zapachy, barwy, dźwięki, światła, faktury!

Zdjęcia nie oddają nawet ułamka magii tego miejsca...
Zapraszam Was do podwodnego świata. Może sami się wybierzecie?


































A potem popędziliśmy na mój ukochany Ostrów Tumski posłuchać Człowieka, którego od bardzo dawna noszę w sercu...

Ale o tym w następnym wpisie...

czwartek, 21 kwietnia 2016

Kolory

Z tej strony Bazyli.

Chciałem tylko donieść, że nie tylko mój brat - światowej sławy mikrobiolog - prowadzi badania i dokonuje odkryć. Ja dokonałem ostatnio serii druzgoczących w skutkach odkryć!

Jak każdy wie, do jedzenia nadaje się tylko to, co ma barwę ŻÓŁTĄ - chleb, naleśnik, jajecznica, banan. Pokarmy o innym kolorze są TRUJĄCE i należy się od nich trzymać z daleka!

Odważyłem się jednak ostatnio... A co mi tam!
Zjadłem ZIELONY szpinak.
FIOLETOWĄ śliwkę.
Polizałem POMARAŃCZOWĄ pomarańczę.
A na koniec wyżarłem babci z talerza BRĄZOWĄ kaszę gryczaną.

I co? Spytacie.

I NIC.

Żyję.
I nadziwić się nie mogę, że to takie smaczne i tyle lat żyłem w błędzie!

Zajadam w przedszkolu KOLOROWE zupy!
Jak szaleć to szaleć!

Mama za to pochlipuje, gdy jem, i gada coś o jakimś cudzie.

Wiecie, o co jej chodzi?

poniedziałek, 18 kwietnia 2016

Profesor

Gdy pewnego słonecznego popołudnia zdarzy Ci się, Drogi Czytaczu, zajść w okolice żółtego domku na skraju lasu, dane Ci będzie zaobserwować dziwny, obślizgły kształt przyklejony do szyby. Wielka macka poruszać się będzie to w górę, to w dół, zostawiając na szybie smugi śluzu.

I gdy przypadkiem trafisz, Drogi Czytaczu, w okolice najfajniejszego przedszkola w Głogowie (w porze raczej przedpołudniowej tym razem), ujrzysz przyklejonego do drzwi frontowych ogromnego jamochłona z pasją oblizującego szybę.

A gdy przejdziesz się lasem, Drogi Czytaczu, lub jedną z ulic w naszej okolicy, oczom twym ukaże się szlak niezwykły - znaczony obślinionymi patyczkami i polizanymi zderzakami samochodów.

Niech Cię nie dziwią te widoki, nie krępują, bo zaiste zaszczyt to wielki móc podziwiać Wybitną Jednostkę przy pracy.

To Profesor Roch Konieczny, światowej sławy mikrobiolog, zbiera materiał do swojej pracy badawczej. Niczym człekokształtny glonojad - wyszukuje odpowiednich stanowisk i zasysa próbki badawcze, by potem pieczołowicie badać je sobie tylko znanymi metodami i odrywać kolejne tajemnice mikroorganizmów takich jak bakterie, wirusy i inne pantofelki. Flora bakteryjna otaczającego nas świata nie ma przed Nim tajemnic! Żadna drobinka nie ukryje sie przed czujnym jęzorem Profesora, żadne uwagi godne mikroistnienie nie zostanie przezeń zignorowane.

Tak... rosnie nam w domu nowa, wschodząca Gwiazda Nauki. I przyucza młodszego brata do zawodu - na razie w lizaniu liści trującego bluszczu :(

czwartek, 14 kwietnia 2016

Majka

Czy ja już pisałam kiedyś, że nasze przedszkole jest najwspanialsze na świecie?

Przedszkolaki pojechały dziś autokarem na... koncert Majki Jeżowskiej do Lubina!

Maaaaaaajkaaaaaaaaa!!!

Pojechały dzieci zdrowe, i pojechały wszystkie dzieci z niepełnosprawnościami - w myśl majkowej mądrości, że wszystkie dzieci nasze są. Panie przedszkolanki - nieustraszone. Ja - matka - mdlejąca ze strachu. A jak Bazylemu przytrafi się wpadka z siku lub, co gorsza, z kupką? A jak zasika jedyne buciki? A jak się rozwrzeszczy głośniej od Majki? A jak Roch odmówi noszenia plecaczka? A jak się przesika? A jak? A jak? A jak?

Nadawałam jak ckm.

Panie przedszkolanki pozostały niewzruszone, nieustraszone!

Pojechali...



I było (podobno) BOMBASTYCZNIE! A Roszek szalał za siebie i brata - głośna muzyka, tłum i światła to jego żywioł.
Zdjęcia pochodzą ze strony Zielonego Przedszkola w Głogowie. 


Zdjęcie: Zielone Przedszkole

Zdjęcie: Zielone Przedszkole

Zdjęcie: Zielone Przedszkole

Zdjęcie: Zielone Przedszkole

Zdjęcie: Zielone Przedszkole

Zdjęcie: Zielone Przedszkole

Zdjęcie: Zielone Przedszkole

Zdjęcie: Zielone Przedszkole


Odważnym Paniom i Dyrekcji Przedszkola - serdecznie DZIĘKUJEMY!!!!!!



 

wtorek, 12 kwietnia 2016

Dakar

Lubicie filmy sensacyjne? Albo przygodowe? A może jednak thillery?

Będzie zgroza. Będzie o kupie.
Wrażliwych prosimy o nie czytanie.

WSTĘP:

Bazyli od kilku dni grubszą sprawę załatwia na ubikację - radość ogromna, ulga wielka, bo przez 4 miesiące chodzenia bez pieluchy codziennie robił kupkę w majty i do śmiechu nam było coraz mniej, a nawet wcale.
Niestety - na dworze cywilizowane zasady nie obowiązują i Bazyli bezwstydnie strzela w majty z armaty, a potem z krzykiem ściąga spodnie i majty i biega tak, aż cały nie umaże się na brązowo. Wtedy do akcji wkraczam ja, złoszczę się, tupię, postękuję, ciągnę delikwenta do domu pod prysznic i ogólnie nie fajnie jest.

Tyle tytułem wstępu.

AKCJA:

Siedzimy sobie na dworze. Kilkakrotnie pytam Bazyla, czy chce siusiu lub kupkę, próbuję zaciągnąć go do ubikacji. Nic z tego.
Idziemy do lasu, biegniemy wręcz, bo na topie jest teraz zabawa w ganianego. Po kilkuset metrach Bazyli strzela kupkę. W majty. Zarządzam natychmiastowy w tył zwrot. Roch zgłasza stanowczy sprzeciw. Nie chce iść, więc po chwili namawiania biorę Go na ręce. Bzyl wykorzystuje ułamek sekundy, gdy puszczam jego rękę i puszcza się pędem w las, w dół. Szybko znika mi z oczu. Gonimy Go z Roszkiem. Widzę, że Bzyl zbiegł na sam dół leśnego wąwozu ścieżką i... zsuwa spodnie i majty. Pełne rzadkiej kupy. Krzyczę, żeby tego nie robił. Pędzimy z Roszkiem do Bzyla, a on w tym czasie daje dyla w las, nie ścieżką, ale na przełaj, na oślep. Z majtami pełnymi kupy zsuniętymi do kostek. Chcę gonić Bzyla, ale Roszek odmawia zejścia ze ścieżki w leśne głębiny. Bzyl znika mi już z oczu. Co robić? Co robić? Zostawić Roszka tutaj i pędzić za Bazylem? Ale jak Roszek też mi zwieje? Odprowadzić Roszka do domu i wrócić po Bzyla? Ale to zajmie z 15 minut i przez ten czas Bazyli ucieknie mi tak daleko, że go nie odnajdę. Co robić? Co robić? Łzy ciekną mi po policzkach. Chwytam Rocha na ręce i pędzę za Bazylim. Pędzę to złe słowo, bo Roch wierzga, wrzeszczy i nie pomaga wcale, a trasa wiedzie przez górki i dołki, krzaki, gałęzie, chaszcze i całą leśną obfitość. Biegam tak jak opętana i próbuję namierzyć Bazyla! Jest! Stoi... w potoczku. Po kostki w wodzie. Na mój widok oczywiście zaczyna uciekać - potoczkiem. A na kostkach dyndają Mu... majty pełne brązowej treści. Pędzę za Nim. Dwadzieścia kilogramów Roszkowego sprzeciwu znacznie utrudnia mi pościg. Bzyl ucieka, nie docierają do niego moje błagania, by się zatrzymał. Wreszcie Go doganiam. Stoi w bajorku szlamu, cały w kupie i błocie. Stawiam Roszka na brzegu i nie wiem już, co robić? Włazić w to błoto czy czekać, aż Bzyl sam z niego wyjdzie? Proszę, błagam, nalegam, wręcz - do Bzyla nic nie dociera. Za to dociera do Roszka, który, widząc jak matka miota się na brzegu bajorka i złorzeczy litanie do wszystkich znanych sobie kurw i nędzy, postanawia nie oporować więcej. Poddaje się mojej woli, spokojnie towarzyszy. I ta mądrość Roszkowa, to jego opamiętanie nas uratowały. Łapię Roszka na ręce, włażę w bajoro, po kolana w błocie, wolną ręką chwytam Bazyla za przegub i prowadzę do brzegu. Wspinamy się na stromą górkę, muszę puścić Bzyla, by podeprzeć Roszka. Bzyl od razu ucieka do zagajnika, oczywiście z majtami pełnymi kupy na kostkach. Rzucam się za nim. Jest! Chwytam mocno i nie puszczam do samego domu. Roszek idzie grzecznie, nie protestuje. Bzyl całą drogę (dobre 15 minut pod górę) awanturuje się i złorzeczy w sobie tylko znanym języku. Gdy dochodzimy do domu, pod bramę zajeżdża P - prosto z pracy,, zaalarmowany wcześniej moim rozpaczliwym wyciem do słuchawki, że Bzyl zwiał, Roch nie chce iść, że kupa, że las... P. wysiada z auta i patrzy na naszą trójkę w osłupieniu - jesteśmy cali w błocie i kupie. Cali. Ja, dodatkowo, we łzach.

KONIEC AKCJI

W domu, piorąc ciuchy, myjąc buty, chlipałam sobie jeszcze z dobrą godzinę. Bzyl skruchy nie okazał, wrzeszczał jeszcze przez trzy godziny, ciągle próbując postawić na swoim. Jedynie Roś był szczęśliwy, bo zaopiekowały się nim ukochane Teletubisie.

****

Ledwie godzinę przed tą całą leśną akcją rozmawiałam z psychologiem z przedszkola chłopców - że czuję się jak na polu minowym, jak na wojnie, jak w okopie. Pan radził mi, bardzo słusznie z resztą, by nie bać się min, bo prędzej czy później się na jakąś wejdzie.

No i weszliśmy.

Na szambo-minę.

Rajd Paryż - Dakar.

niedziela, 10 kwietnia 2016

Gaduła

Siadamy do śniadania.
- Roszku, co chcesz?
- Om... (zamiast Am).

Uczymy się savoir vivre'u.
Dzień dobry, do widzenia, dziękuję.
Roszek się zafiksowuje na spacerze:
- Dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję...

Huśtam Roszka na huśtawce w ogrodzie.
- Roszku, chcesz wysoko?
- Kak.
- To jak huśtamy?
- Wy-so-ko.
- Jeszcze?
- Kak.

Takie nasze szczątkowe dialogi, resztkowe rozmowy, okruszki, ociupinki.
Przy nie-mówiącym-nic Bazylku Roch wydaje nam się straszną gadułą.

Gdy się nie ma, co się lubi - to się lubi, co się ma.

A jak już Roch zaczyna śpiewać z Freddiem Mercurym we will, we will rock you! - to jestem szczęśliwa, po prostu.


Po roku regresowania, po bolesnym osuwaniu się w niebyt, nasz Pierworodny wraca. Pomalutku, tup, tup, tup, pojawiają się nowe słowa, czasem wzrok przytomniejszy, więcej zainteresowań i potrzeb.



Ptaki się rozśpiewały, drzewa pączkują, fiołki kuszą swą wonią, bzyczą pierwsze, ospałe trzmiele.
Piosenki się piszą, sprzęt do nagrywania się kompletuje, plany się robią, goście się zapowiadają.

Życie się dzieje!



środa, 6 kwietnia 2016

Szpik

Znów nadciągnęły czarne chmury nad nasze głowy... Bazyli od jakiegoś czasu popsuł się kompletnie - wrzeszczy, o byle co się awanturuje, jest złośliwy i uparty jak osioł. Więc wrzeszczymy oboje, bo cierpliwość swoją dawno zgubiłam gdzieś pomiędzy irytacją a wściekłością. Wróciły histerie, wrócił szał wymuszania, wróciły furie. Roszek - pozostawiony sam sobie - bo mama wiecznie użera się z bratem: albo próbuje przetrzymać jego szały, albo taszczy go do domu całego w kupie i rozebranego od pasa w dół, albo tłumaczy, że nie wolno, że już nie dostanie więcej, albo próbuje zrozumieć, o co Mu chodzi. O Roszka nikt już nie walczy, bo polegliśmy w autystycznej bitwie o przeżycie i leżymy bez życia, jak zombie z kiepskiego horroru.


Bazyli jest w terapii równe dwa lata. Na diecie 3 x bez - prawie rok.
Postępy są mizerne - może więcej rozumie i więcej wykonuje poleceń. Ale mowa leży jak leżała. Histerie nawracają cyklicznie. Spazmy gniewu nie ustają. Sikanie nam nie idzie - po 4 dniach suchych majtek następuje istny kataklizm - Bzyl zsikuje się co pół godziny, kilka razy dziennie. Kupa w gacie - niezmiennie. Komunikatu: chcę siusiu - brak. Stymuluje nasiliły się tak bardzo, że Bzyl już niczym innym się nie zajmuje, tylko pstryka palcami i drze papier. Obsesyjnie, nieustannie, chorobliwie. Pozbawić go tej przyjemności - zabrać przedmiot, w który pstryka - to najgorsza zbrodnia. Karą jest godzinna histeria, że tylko uszy zatykać i wiać. A potem zostaje lej po bombie atomowej - nieżywa rodzina, rozjechana tym walcem, wyssana do szpiku kości.


Czytam, szukam, węszę - co począć?

I coraz bardziej upewniam się, że bez porządnego leczenia biomedycznego nie ruszymy dalej. Ba, nie przetrwamy w jako takim zdrowiu psychicznym! W Stanach Zjednoczonych autyzm traktuje się jak chorobę autoimmunologiczną - zła praca jelist, zła metylacja, złe wchłanianie substancji odżywczych, brak umiejętności usuwania toksyn z organizmu - to wszystko powoduje zachowania autystyczne. I trzeba to leczyć! Nie lekami, kolejnym świństwem - ale odpowiednią dietą, suplementacją i trybem życia. I przemawia to do mnie, coraz bardziej. Mutacja genu MTHFR, którą wszyscy mamy - nasila te objawy i pogłębia problem.

Bazyli jest inteligentny, świetnie nawiązuje kontakt, wiele rozumie i wiele potrafi. Jest pogodnym, roześmianym chłopcem. A jednak coś męczy Go na tyle, że zamienia się w demoniczną, wrzeszcząca istotę. Śmieje się bez powodu, obsesyjnie. Jego ciało mu przeszkadza w normalnym funkcjonowaniu, w rozwoju, w mówieniu!

Postanowiliśmy - zrobimy serię drogich i niedostępnych w Polsce badań. Mamy ten komfort finansowy - DZIĘKI WASZEMU WSPARCIU W POSTACI 1%!!!! Panel metylacyjny, nietolerancje pokarmowe, badanie OAT lub ORGANIX. Wyniki pokażą, co w Bzylu piszczy, czego Mu brakuje, a czego ma w nadmiarze. Z wynikami zwrócimy się do Mądrych Głów. Na szczęście mamy już kilka na oku :)

A potem zacznie się PROCES. Trudny, żmudny, bardzo wymagający.

Nie mamy nic do stracenia, a do wygrania - całe nasze życie.

Postanowiliśmy.
Pomóc naszemu Synkowi.

Trzymajcie kciuki!

sobota, 2 kwietnia 2016

2.04

Głogów świecił dziś na niebiesko, przynajmniej tam, gdzie się zjawialiśmy :) Całą rodzinką, oczywiście od stóp do głów ubrani na niebiesko, wzięliśmy udział w niektórych z licznych atrakcji przygotowanych przez Zespół Placówek Szkolno-Wychowawczych, Stowarzyszenie Niebieska Przystań i Bibliotekę Miejską - oczywiście z Głogowa. Dzieci szalały w parku rozrywki na kulkach i innych atrakcjach pod czujnym okiem wolontariuszy gimnazjalistów, a my, czyli rodzice przy pysznym torcie mogliśmy posiedzieć w restauracji, pogadać, poznać się lepiej. Pomysł cudowny! Potem krótka przerwa u babci i dziadka i już mknęliśmy do Biblioteki Miejskiej na wernisaż wystawy fotografii, na których uśmiechały się buzie dzieci z autyzmem z Głogowa i okolic, w tym oczywiście Endorfinkowe lica. 





Czy można świętować autyzm? 

Hm. 

Można. Można delektować się tą trudną odmiennością, często przełykając łzy, ale jednak.
Można świętować autyzm, bo otwiera nam zamknięte oczy.
Budzi nas z letargu praca-kasa-dom-meble-wczasy-tv.
Budzi nas do życia, tego prawdziwego.



Tak chłopcy świętowali na sesji fotograficznej. 

Dziękujemy autorkom zdjęć - Paniom Izie i Ewie Matuszewskim za wspaniałą przygodę!

Dziękujemy Zespołowi Palcówek Szkolno-Wychowawczych,  Stowarzyszeniu Niebieska Przystań i Bibliotece Miejskiej z Głogowa za wspaniałe atrakcje, gościnność, zaangażowanie i wielkie serca!