Wakacje. Dzieci w domu. Z mamą. Non stop. Pełnia szczęścia jednym słowem.
Tak to jest w życiu, że gdy maluszek jest maluszkiem, przyczepiony jest do swojej mamy jak rzep. A potem, z biegiem lat, następuje stopniowe odklejanie... Jakby nagle osobny, autonomiczny człowiek nam obok wyrastał... I zdziwieni zauważamy, że on chce po swojemu, inaczej niż my, co innego lubi, czego innego potrzebuje... Takie przewlekłe nacinanie pępowiny.
A jak jest u nas? Marzę, żeby było "normalnie" - że chłopcy wylecą rano na podwórko i będą wpadać do domu tylko po kanapkę i picie. Że pojadą z dziadkami na wielką wyprawę, zwiedzą jakieś zabytki, przywiozą odznaki i pamiątki, i masę zdjęć. Że zaszyją się przed komputerem i godzinami rozkminiać będą arcywciągającą grę. Że odkryją świat słowa pisanego i wsiąkną w książkę na długie godziny.
Marzyć każdy może.
Jak jest? Wciąż noworodkowo. Z pępowiną grubą jak więzienny powróz. Trochę sama, na własne życzenie, go ukręciłam, nie ucząc chłopców samodzielności. Więc teraz biegam - podetrzeć pupę, przypomnieć o toalecie, wysadzić na nią, pomóc się przebrać, pomóc zjeść, pomóc umyć, pomóc pozbierać, pomóc przeżyć. Bazyli korzysta skrzętnie z tego, że mama jest ciągle i pożera mnie żywcem. Prawie dosłownie. Roch, niby odludek, a jednak tak nieporadny w codzienności, że bez osobistego asystenta zginie w jeden dzień.
Rozdwajam się. Łapię hausty spokoju, pomiędzy odpieluchowywaniem, usamodzielnianiem a przetrwaniem. Taki czas.
Nie dawajcie proszę mi rad, że: pozwól im pożyć, nie wyręczaj, nie nadskakuj. Ja to wszystko wiem.
WIEM nie znaczy UMIEM.