Zamilkłam. Na długie cztery miesiące... Ale ciężko zabierać głos, gdy tonie się pod wodą. A tak się czułam przed ostatnie miesiące...
Za nami (mam nadzieję) straszliwe napady agresji i autoagresji u Bazyla (kto nie był bity przez własne dziecko, kto się nie bał własnego dziecka i kto nie patrzył bezradnie, jak własne dziecko cierpi i robi sobie krzywdę, demolując przy tym mieszkanie i niszcząc wszystko na swojej drodze, ten... nie zrozumie.... tego trzeba sensorycznie, emocjonalnie i FIZYCZNIE doświadczyć). Za nami również nagłe pogorszenie kondycji mojej Mamy, ukochanej Babci Endorfinkowej, które skończyło się nagłym i pilnym wszczepieniem rozrusznika serca. Kto ma lub miał Mamę, ten zrozumie... Za nami również odchodzenie naszej jedynej Prababci, niestety w bólu i mękach (kto nie próbował przewrócić na bok i przewinąć wyjącej z bólu ukochanej osoby, która ma jednocześnie złamane biodro i ramię - z tej samej strony - i żadnego usztywnienia w tych miejsca - ten nie zrozumie...). Na szczęście trwało to tylko miesiąc i Babcia odeszła spokojnie, co prawda w szpitalu, ale przy mnie.
Tak, to było koszmarne pół roku. Momentami nie miałam siły wstać z łóżka, nie miałam siły otworzyć oczu. Doceniam za to pewnie fakty, które jednak bardzo nam pomogły:
- P. był dla mnie wielką podporą, bo, zanim zaczął się maraton wyzwań, zdążył uporządkować swoją głowę.
- Na Bazyla zadziałały wreszcie drugie leki od psychiatry, i, zanim zaczęło się chorowanie Babci i Prababci, uspokoił się na tyle, że jedno z nas mogło już zostać z Endorfinkami samo (wcześniej było to niemożliwe, bo zbyt niebezpieczne).
- Zanim pochorowała się Prababcia, stan Babci był już stabilizowany.
- Cudowne Panie nauczycielki nie poddały się i dzielnie stawiały czoło wszelkim bazylowym wybrykom, co, uwierzcie mi, wymagało wielkiej cierpliwości i... niemałej odwagi! Będę im za to dozgonnie wdzięczna.
Tak więc doturlaliśmy się do końca roku szkolnego, poturbowani, poobijani, ale cali i, nie licząc Prababci, w komplecie. W międzyczasie Bazyli zdążył ukończyć jedenasty rok życia, a zupełnie niedawno Roszkowi stuknęła pechowa trzynastka!
Dzięki Waszym darowiznom i wpłatom 1% podatku chłopcy mogli uczyć się w najwspanialszej szkole na świecie, a za tydzień wyjedziemy na ukochany turnus, tym razem tylko na tydzień, bo na dwa... brakło nam odwagi... Bo, choć najgorsze koszmary, mam nadzieję, są już za nami, to nadal jest... potwornie ciężko. Toniemy w sikach, kale, glutach i krwi z nosa. Dom wygląda jak pobojowisko... Bazyli wymaga nadzoru przez cały czas, pozostawiony sam sobie zaraz zaczyna broić: zjadać kremy, chować i brudzić czyste ubrania z szaf, niszczyć nasze dokumenty, wyżerać wszystko z kuchennych szafek. Roszek większość czasu spędza sam ze sobą, bo my wiecznie sprzątamy coś lub naprawimy po Bazylim (tylko nie piszcie mi proszę, że Bazyli ma sam po sobie sprzątać, dobrze o tym wiemy, to nie jest tak, że weźmie ściereczkę i pięknie pościera to, co nabrudził). Obaj chłopcy mają ogromne problemy z treningiem czystości i to jest nasz największy teraz koszmar.
Moje macierzyństwo robi ze mną to, co pięknie przedstawiła genialna Lisa Aisato na poniższym obrazku:
Trzymajcie za nas kciuki, proszę. Za to, bym psychicznie stanęła wreszcie na nogi i mogła znowu być wsparciem dla swoich dzieci, a nie pochlipującą kulką rozpaczy zwiniętą w kłębek gdzieś w kącie pokoju. Niedawno przeczytałam w sieci mądre słowa: "przychodzą takie dni, że jedyne, co możesz zrobić, to WYTRZYMAĆ". To są właśnie TE DNI.
Psychiatra umówiony na dziś.
Nagrywanie płyty - w głębokich powijakach.
Babcia przechodząca nareszcie na emeryturę!
Damy radę?
Wakacje - czas start!