Gdy patrzę na to zdjęcie, czuję ścisk w żołądku i łzy napływające do oczu... Choć minął już prawie miesiąc, wspomnienia tych chwil są bardzo realne, a strach nadal zaciska lodowate szpony na moim karku..
Roszek... zgubił nam się w lesie. A możemy my zgubiliśmy jego? Tego dnia chłopcy, jak nigdy, pobiegli przodem razem, zgodnie, choć zazwyczaj to jeden pędzi jak najszybciej, a drugi wlecze się z tyłu. Szliśmy więc za nimi, nieśpiesznie, mając ich ciągle w polu widzenia, delektując się tą chwilą pozornego spokoju. Mieszkamy przy rezerwacie, więc nasz ukochany las ma swoje prawa - każde drzewo, które dokonało żywota, leży tam, gdzie upadło, stając się pożywką dla innych leśnych stworzeń i roślin. Jeśli takie martwe drzewo akurat upadnie na ścieżkę, blokując przejście, po jakimś czasie pracownicy nadleśnictwa wycinają jego fragment, tylko taki, by można było przejść, a wycięte kawałki pnia układają obok ścieżki. To święta zasada rezerwatu - co umarło w lesie, zostaje w lesie. Tak też było i tym razem - świeżo zwalone drzewo zagrodziło przejście ścieżką, którą zawsze chodzimy. W tym samym miejscu inna ścieżka odbija mocno pod górę - tamtędy chodzimy bardzo rzadko.
Przy mostku Roszek na chwilę zniknął nam z oczu, a gdy doszliśmy do zwalonego drzewa... nigdzie go już nie było. Znamy Roszka dobrze - zawsze trzyma się ścieżki i idzie nią prosto, aż pod furtkę domu. Od razu założyłam, że ominął zwalone drzewo i ruszył przed siebie dobrze znaną trasą. Niepokoiło nas jednak, ze go nie widać, choćby daleko przed nami, a powinien być jeszcze przecież widoczny na szlaku. Dla pewności P. wspiął się pod górę, drugą, alternatywną ścieżką, rozejrzał się dobrze, ale i tam Roszka nie było. Rozdzieliliśmy się - ja z Bazylim poszłam dalej naszą standardową ścieżką, licząc, że zaraz dogonimy Roszka. P., dla pewności, wrócił się z powrotem trasą, którą już przeszliśmy. Może jednak Roszek niepostrzeżenie gdzieś zawrócił? Gdy po kilkunastu minutach spotkaliśmy się wszyscy pod furtką naszego domu, a po Roszku nadal nie było śladu, oblał nas zimny pot. Nie życzę żadnemu rodzicowi poczuć tego zwierzęcego strachu, że oto istota nam najbliższa, którą całym swoim życiem chcemy chronić, znika nam z pola widzenia i nie mamy pojęcia, co się z nią dzieje. Udało nam się zachować zimną krew. Niestety, po półgodzinnym przeszukiwaniu lasu, wszystkich znanych nam ścieżek, rozpytywaniu przypadkowo napotkanych spacerowiczów, wołaniu i wytężaniu wzroku - Roszka nadal nie było ani śladu...
Jedna półkula głowy odpalała najgorsze scenariusze (obliczając, jakie jest prawdopodobieństwo, że w naszym lesie porwał Roszka pedofil psychopata), druga półkula racjonalnie planowała dalsze kroki (trzeba zwołać ludzi ze wsi, żeby pomogli szukać). P. zrobił najlepsze, co mógł - wsiadł na rower i jeszcze raz objechał znane nam zakamarki lasu, tym razem o wiele szybciej.. I ojcowski instynkt kazał mu złamać schemat i przy owym feralnym, zwalonym drzewie skręcić w alternatywną dróżkę, i nie pojechać w stronę domu, ale tam, gdzie NIGDY nie chodzimy. A potem instynkt ojcowski kazał P. jechać dalej w las, nawet, gdy ścieżka się już skończyła. A potem, w zupełnej ciszy, coś kazało P., by stanął i nasłuchiwał.
I wreszcie usłyszał - najsłodszy w tej chwili dźwięk - mruczącego do siebie pod nosem Roszka! I kiedy P. rozsunął zarośla zobaczył widok słodki, a straszny zarazem - Roszek siedział w bajorze błotka, jeden kalosz utknął mu na tyle, że został już w błocie. Więc Roś, mając już jedną nogę bosą, usiadł sobie obok tego utkniętego kalosza i tak sobie w błotku siedział. Nie płakał, nie wyglądał na przestraszonego - bo Roszek taki jest - w swoim wyjątkowym rozumku mieści tylko TU i TERAZ, nie analizuje, nie wybiega w przyszłość, nie zamartwia się i nie rozpamiętuje. I, o ile zawsze uważałam go za najlepszego nauczyciela radości życia, to w tej konkretnej sytuacji te zalety roszkowego stylu życia stały się przekleństwem.
Dotarło do nas, że Roszek w sytuacji zagubienia jest kompletnie bezradny. Jedno zwalone na ścieżkę drzewo wystarczyło, by Roszek po prostu "przerzucił się" za inną ścieżkę. Operacja logiczna pod tytułem "trzeba iść w stronę domu" nie miała szans powodzenia. Poszedł tam, gdzie było najprościej i z górki. Nie odpowiedział na wołanie (!), sam nie zawołał (!!), nawet chyba nie rozumiał, ze znalazł się w niebezpieczeństwie. Odnaleziony przez przypadkową osobę - nie odpowiedziałby na żadne pytanie...
Tak, to było najdłuższe 40 minut naszego życia. Sławny niebieski kalosz przeleżał w leśnym błotku jeszcze tydzień, zanim P. wrócił po niego z ekspedycją ratunkową. A na razie wracali do domu - P. upocony, ale szczęśliwy, prowadząc jedną ręką rower, a drugą zabłoconego Roszka, tuptającego w jednym kaloszku.... Ja, równie spocona, zasapana, jedną ręką ocierająca łzy, a drugą robiąca te zdjęcia. Tylko nasi synkowie zupełnie nie rozumieli stanu wzburzenia swoich rodziców... Nic a nic.
Całe to zdarzenie wydaje mi się dość symbolicznie niestety - Roszek znika nam coraz bardziej. W szkole brak z nim kontaktu, nieustannie tkwi w sowich echolaliach (powtarza wersy z bajek, śpiewa piosenki), nie można się z nim w żaden sposób dogadać. Z małego Roszka stał się młodzieńczym Rochem i samo tulenie i wspólne śpiewanie piosenek już nie wystarcza. A nowych pomysłów na spędzanie czasu z Rochem brak. U nas jak na planecie Ziemia - gdy Słońce Bazyli chowa się za horyzontem, na tapecie nieba pojawia się Księżyc Roch. I tak od zawsze, jak dzień i noc, krążą wokół nas nasi synkowie, i, gdy z jednym jest całkiem spokojnie, to drugi wymaga wzmożonej uwagi i czujności.
Teraz jest czas Roszka. A raczej jego niedoczas - bo ciągle szukamy i wołamy go w gęstym lesie jego wewnętrznego świata, gdzie Teletubisie i Kulfon i Kaczka Dziwaczka śpiewają razem: "taki duży, taki mały może świętym być!" :)