Połowa wakacji za nami i radzimy sobie... całkiem nieźle. I przyznam Wam się od razu, dlaczego tak jest... Otóż. Odpuściłam. Przede wszystkim - sobie. Taką mam kiepską konstrukcję psychiczną, że zawsze w siebie samą walę z największego działa. Wszystko, co się trudnego przydarza, to moja wina.
Moja. Bardzo. Wielka. Wina.
Gdy, jeszcze miesiąc, dwa, temu wybuchałam płaczem przy każdej zasikanej kanapie, przy każdym rozlanym kubku picia, przy każdym serku Almette rozsmarowanym na podłodze, czułam już, że jakaś struna naciągnęła się we mnie za bardzo, i lada chwila pęknie. I wiedziałam, że jeśli mamy przetrwać wakacje i resztę życia, to muszę tę strunę poluzować. Moja psyche zachowywała się jak wyżynana ścierka - płakała resztkami łez, na skraju wytrzymałości. Zaczęłam siebie obserwować - skąd we mnie tak silne emocje? Ze zmęczenia, ze stresu, z niewyspania? Na pewno. Ale to nie tylko to. I nagle kliknęło mi w głowie - dlaczego nie mam siły, dlaczego tak wyję codziennie... Bo za każdymi zasikanymi majtkami Bazylka ciągnie się... WINA. Najczęściej moja. TO MOJA WINA, że się zsikał bo: za późno go wysadziłam / za wcześnie go wysadziłam / za krótko go wysadziłam / bo go wcale nie wysadziłam itd. (wstawcie dowolne). Za każdym krzykiem Baza, jego złym nastrojem, szałem wlecze się... MOJA WINA. Bo nie pokazałam mu obrazkiem, co się wydarzy / bo dałam mu za dużo słodyczy/ bo nie byłam konsekwentna / bo byłam za głośno / bo... Boże, jaki to był ciężar! Jakbym dźwigała stukilowy kamol, przywiązany do serca, bo przecież wszystko ode mnie zależy, a już najbardziej los moich niepełnosprawnych dzieci. A nie dawałam rady wypełniać wszystkich zaleceń, trzymać diety, pilnować planów, zawsze być spokojną, konsekwentną i opanowaną. Mój umysł wytworzył sobie jakąś chorą zależność, wzór taki upiorny, że trudne zachowania moich dzieci, słabe ich funkcjonowanie = moja nieudolność. Wiem, wiele zależy od nas, rodziców. Wielki to ciężar i odpowiedzialność. Ale nie zależy od nas WSZYSTKO. A już na pewno nie tak wiele, jak mój chory mózg chciałby udźwignąć.
Doznałam olśnienia (nie pierwszy i nie ostatni raz) - że oto nie wszystkie nasze problemy są moją winą, a nawet być może zdecydowana ich większość. I nagle jakby lżej się zrobiło. Jakby jaśniej. Zaraz umysł ostrzega - uważaj, wstępujesz na grząski grunt, zaraz się rozleniwisz totalnie, o nic się nie będziesz starać, zawalisz całą pracę nad dziećmi... A drugi głos szepcze: nawet jeśli, to.. co z tego? I tak zawalasz nieustannie, bo narzucasz sobie wyzwania nie do udźwignięcia. Może musisz puścić, by... przeżyć? Uratować ten czas dla swoich dzieci, uratować ich mamę przed obłędem?
Więc teraz nastąpi spowiedź (Panie nauczycielki ze szkoły uprasza się o nie czytanie tego akapitu, żeby nie dostały zawału :)):
Założyłam Bazowi pieluchę. Skandal i porażka, wiem. Ale różnica jest TYLKO taka, że nie piorę dwa razy dziennie, a tylko raz. Że nie płaczę co pół godziny, że nie mam co dwa dni zasikanych siedzeń w samochodzie, że możemy spać na suchych łóżkach i cały dom nie śmierdzi moczem (co, w upały, jest dość istotne). Oczywiście wysadzamy Baza, staramy się go pilnować w tej dziedzinie, ale jest o wiele LŻEJ. Mam więc dwie Endorfinki w pieluchach i uczę się żyć z tą świadomością. I nie postrzegać tego jako totalnej mojej matczynej porażki.
Spowiedzi ciąg dalszy: Roszek spędza skandalicznie dużo czasu z tabletem (nauczył się przewijać sobie bajeczki) i jest wniebowzięty - zapętla sobie ulubione zdania, piosenki i słucha, słucha, słucha... No wiem, nie ma się czym chwalić, że dziecko wisi na tablecie, na dodatek pogłębia tym swoją skłonność do echolalii. Ale... przecież on ma 13 lat! Spędza sam całe dnie, gdy my biegamy za Bazem i gasimy jego pożary... Gdyby Roszek był zdrowy, też zapewne chciałby spędzać sporo czasu w świecie wirtualnym... Przynajmniej jest szczęśliwy i ma ogromne poczucie sprawczości :)
Co jeszcze? Ano: Bazyli wrócił do oglądania bajek. Przy jego najgorszych regresach nie był w stanie oglądać bajek. Teraz pięknie się skupia i naprawdę przeżywa to, co ogląda. Więc oglądamy. W najgorsze upały potrafiliśmy tak pół dnia leżeć przy wiatraku i oglądać fajne baje. Aby przetrwać. I jest dobrze.
Miałam WIELKIE plany na to lato.. Jak to odchudzę siebie, Bazylka, jak to wyćwiczę chłopców w myciu zębów, w samodzielnym ubieraniu się, ścieleniu itd. Oj, plany to moja specjalność! Szybko WIELKIE plany zamieniły się w WIELKIE odpuszczanie. Bo ten mój rygor wewnętrzny, nakładający na me barki za dużo "musisz"i "powinnaś" notorycznie przegrzewał mi sumienie. Efektem była totalna niemoc i brak chęci do życia. I NIE ROBIENIE niczego z tych WIELKICH planów.
Więc odpuszczam. Sobie, Dzieciom. Mężowi. Światu.
Myślę o sobie łagodnie: nie masz lekko, Dziecinko, odpocznij. Dobra z Ciebie kobita, a świat nie zniknie, jeśli pozwolisz, by wreszcie w Twojej głowie było miło. Choć przez wakacje.
Więc pozwalam. Z drżącym sercem, z lękiem przed oceną innych, której tak się boję, ze strachem, jak bardzo moje dzieci się cofną w rozwoju po wakacjach z tak leniwą matką... I, powiem Wam, jest PRZEPYSZNIE! Jemy smacznie, śpimy ile się da, oglądamy świetne bajki, śpiewamy, kąpiemy się w ogrodowym basenie, jeździmy na pływalnię, nad jezioro, do rodziny, chodzimy do lasu i wreszcie ŻYJEMY. Wreszcie nastało ŻYCIE zamiast WEGETACJI :D A i Baz o wiele spokojniejszy, przytula się czule, uśmiecha, o wiele lepiej toleruje obecność brata. Uf.
Skoro już się spowiadam, to do końca i szczerze: Nie tylko mojej pracy nad sobą to zasługa, że wreszcie oddychamy pełniejszą piersią... Jest to też możliwe dzięki... lekom antydepresyjnym, które obydwoje z P. przyjmujemy, i dzięki lekom wyciszającym Bazylka, dzięki którym znów może cieszyć się życiem. Ratują nas moi kochani rodzice, którzy bardzo dużo czasu spędzają z chłopcami i pomagają mi w każdym wakacyjnym wypadzie (na basen, nad jezioro, do miasta) - jakie to szczęście, że oboje są nauczycielami i mają wolne wakacje... I że tak mocno nas kochają. Oni są dla mnie od lat nieopisanym wsparciem :) Kolejną pomocą są wspaniali terapeuci - Iwonka i Mirek, którzy biorą czasem chłopców do swojego gabinetu w ramach pomocy wytchnieniowej i mogę wtedy chwilę pobyć sama ze sobą (lub wpaść w wir załatwiania spraw wszelkich). Dziękujemy Wam, Kochani!
Tak, kół ratunkowych jest wiele, i nauczyliśmy się po nie sięgać. Czego i Wam, kochani, bardzo życzę :*
PS 1. Najukochańszym Paniom ze szkoły obiecuję solenną poprawę i ciężką pracę nad Endorfinkami, ale... od września ;)
PS 2. Zielona woda w naszym basenie to również efekt mojego odpuszczania... Walczyłam z glonami zaciekle, ciągle ponosząc fiasko, aż wreszcie... odpuściłam... :)
Kochany Madziulku, czekaliśmy z Siachem na ten post od lat!!! Jak powiedziała Ilona: wy codziennie w japonkach zdobywacie Himalaje! Trawersujecie Grenlandię w bikini! Jeśli tabletki pomagają rozluźnić napięcie (wg stoików "tonus") układu nerwowego, a z "grudki duszy"(cytat z wiersza Joanny) przegonić 3 filary wychowania w Polsce(strach, wina, wstyd) - dzięki Wam, tabletki!!! Łapcie koła ratunkowe, jakie się nadarzą, a z czasem, niepostrzeżenie, to MĄDRE LUZOWANIE stanie się Waszym drugim "ja". Niepostrzeżenie.
OdpowiedzUsuńO, Siostro ma :) I tych Sióstr jest więcej :) Życie bez presji jest dużo piękniejsze. Choć moje "endorfinki", a raczej ich brak (w mózgu), innej są natury, to znane mi jest doskonale uczucie bycia w ciągłej gotowości, stanie poddenerwowania (a częściej pełnego wqrwu), ciągłego szukania winy w sobie i w związku z tym agresji wycelowanej w siebie i przy okazji świat wokół. Żałuję, że zajęłam się sobą pózno - ale ciesze się, że w końcu :) Życze Ci aby takie chwile trwały długo i często. A wrzesień jest tylko kolejnym miesiącem - będzie co ma być :) Let it be :)
OdpowiedzUsuńJakie cudowne zdanie: "Nie masz lekko, Dziecinko, odpocznij..." Będę sobie powtarzać...
OdpowiedzUsuńno i bardzo dobrze ;)
OdpowiedzUsuńSuper....mamy też dwójeczką endorfinek
OdpowiedzUsuń