Ulubiona maskotka Bzyla - tygrysek, który załapał się na zdjęcia w ostatnich postach- nieopatrznie dziś wykąpał się razem z chłopcami. Odłożyłam go w
ustronne miejsce, żeby wysechł, w nadziei, że Bzyl go nie wypatrzy.
Wypatrzył. Wrzaskiem kazał kategorycznie oddać sobie tygryska. Oddałam. I pożałowałam.
Erupcja wrzasku zwaliła nas wszystkich z nóg. Bo tygrysek niby ten sam, ale jednak inny. MOKRY.
Bazyli w krótkich przerwach między jednym wrzaskiem a drugim oddawał mi maskotkę, błagając wzrokiem: Zrób coś! Odczaruj go, Mamo!
Byłam bezradna. W desperacji chwyciłam za suszarkę. Wrzask. Suszę -
wrzask. Oddaję mokrego - wrzask. Odkładam w ustronne miejsce - wrzask.
Logiczne tłumaczenia przyczyn i skutków: wpadł do wody - mokry - musi wyschnąć są poza zasięgiem moich dzieci. I długo jeszcze będą.
To
jedna z tych chwil, w których chciałabym przestać istnieć.
Pstryknięciem zgasić światło i zniknąć. Reinkarnować w dżdżownicę lub
cokolwiek innego, co żyje głęboko pod ziemią. Nie widzi. Nie słyszy. Nie
czuje. Nie myśli.
Roszek nie wytrzymał przemocy audio i rozryczał się na dobre. Pomyślałam, że tyle zwaliło się na niego: down, wada serca, niedoczynność tarczycy. I jeszcze brat. Autysta.
Na szczęście znalazło się lekarstwo, które aplikuję dziś konsekwentnie na wszelkie wybuchy szału: Czułość. Spokój. Miłość.
Uratowała nas Kraina Łagodności.
Tak rzadko mi do niej po drodze.
Madziku.. przytulam mocno :*
OdpowiedzUsuńMonika, mama Erneścika HLHS