- Możemy do was przyjść? - piskliwy głosik wyrwał mnie z zamyślenia.
Przyszli. Zrobili właściwy użytek ze wszystkich ogrodowych zabawek, wyjeździli wszystkie dziecięce pojazdy, pomogli rozbić namiot, opowiedzieli, co w trawie piszczy i dużo więcej.
Gdy jedliśmy obiad w asyście dziecięcego szczebiotu, szepnęłam do P.:
- Tak mogło być też u nas...
Szybko jednak strząsnęłam z siebie rozmarzenie i wróciłam do zasikanych kanap, stęków, jęków i dojmującej samotności moich chłopców.
Staram się nie rozpatrywać swoich dzieci w kategorii strat.
Są inne.
Niekoniecznie gorsze.
Ale na pewno trudniejsze.
Dla nas - rodziców.
I dla siebie samych.
Wraz z dziećmi sąsiadów na chwilę zawitał do nas prosty, słoneczny, dziecięcy świat. Postanowiłam się nim cieszyć, choć do wyboru miałam jeszcze gorycz żalu lub cierpki smak zazdrości.
A ja zazdroszczę, z tej zazdrości przechodzę w gniew i coraz bardziej siebie nie lubię. Dlatego ciężko nad sobą pracuję już nie wściekam się gdy ktoś narzeka głupio na zdrowe dzieci lub co gorsze opowiada o kolejnych sukcesach. Już nie wyobrażam sobie co teraz byśmy robili gdyby Kajek był zdrowy. Przestałam się tez pitolić i wprost mówię, że jest niepełnosprawny, że nie mówi i nie będzie mówił i wszystkie te straaaaaszne informacje serwuję na początku. Wszystko na to wskazuje, że będę żyć chociaż boli jak cholera.
OdpowiedzUsuń