Po przedszkolu udałam się wraz z chłopcami do przychodni, by dokonać przeglądu gardziołek, bo kaszel jest, i gile są, i stany podgorączkowe. Do tej pory wizyta u lekarza w pełnym pakiecie to było trudne pod względem logistycznym przedsięwzięcie. Jeden wył w poczekalni pod opieką Taty, ja wchodziłam z drugim. Po badaniu wychodziłam z gabinetu i wymieniałam dziecię JUŻ wyjące na to czekające i wyjące. Brr...
A dziś byłam z nimi SAMA. Weszliśmy, przebadaliśmy się, wyszliśmy. I nic.
Potem apteka. Weszliśmy, Bzyl zamarudził sekundę, uspokoił się, nie było danego leku, wyszliśmy. I nic.
Wiec do drugiej apteki. Weszliśmy, zakupiliśmy, wyszliśmy. I... NIC!
Rok temu taka akcja - nie do pomyślenia, a co dopiero przeprowadzenia.
W domu czasem zapominamy, że Roś ma Downa, a Bzyl autyzm. Dziś udało mi się zapomnieć o tym aż w dwóch aptekach :)
***
Pośród codziennej bieganiny, czasem znienacka dopada mnie "zestaw pionizujący": pikanie monitorów, strapione miny lekarzy, bezwładne ciałko Roszka i najgorszy ze wszystkich paralizatorów - strach. Mierzymy Roszkowi saturacje (poziom tlenu we krwi) gdy zaśnie i oczy przecieramy zdumieni. Gdzieś w najgłębszej szufladce we mnie czai się szloch, taki bezbrzeżny, z trzewi, jęk bezgłośny - nad tym, co za nami, nad tym, co przed nami, i nad kruchością wszystkiego. Jest dokładnie tak, jak napisałam WTEDY.
Cieszę się z Waszych małych "niców" :)
OdpowiedzUsuńMadzik, każdego ta kruchość dotyczy i wcześniej czy później dotknie. Bo wszyscy jesteśmy na tej planecie w gościach.
Buziak od Asika :*