piątek, 24 czerwca 2016

Planeta Garbicz

Nie piszę, nie włączam telefonu, bo szczęście rozleniwia... Trafiliśmy na planetę Garbicz, gdzie wszystkie dotychczasowe zasady nie mają racji bytu.

Wyobraźcie sobie, że tu jedzenie robi się samo, i to w wielu pysznych wariantach, a jakieś dobre ręce podają, podsuwają, i nawet dla Bazyla według jego widzimisi wielu gotują. A po uczcie nie trzeba sprzątać, zmywać, ładować do zmywarki. Każda matka przykuta do garów wbrew swej woli i powołaniu doceni te czary.

Wyobraźcie sobie, że otacza Was wielu młodych, uśmiechniętych ludzi, którzy nie boją się naszych dzieci, nie zrażają wrzaskiem, gilem, obślinioną łapką i brakiem mowy. Odprowadzam chłopców na terapię, prosto w wyciągnięte, dobre, czuwające ręce. I nie martwię się. Wreszcie przez ten krótki czas się nie martwię.

Wyobraźcie sobie, że co rano prowadzicie konia ścieżką leśną wzdłuż jeziora. Bliskość wody koi, uspokaja myśli, słońce migocze między listkami drzew, a na dłoni czuję ciepły oddech i miękkość chrap, spoglądam w końskie piękne, mądre oczy.

Wyobraźcie sobie, że poznajcie cudownych ludzi - bratnie dusze odlane z tej samej gliny, czujące podobnie, rozumujące podobnie, zmagające się z tymi samymi demonami.Czekacie na to spotkanie cały rok. I ci ludzie cudni mieszkają przez dwa tygodnie w pokoju obok, i każdy wieczór jest nasz - grupowa psychoterapia, ważne rozmowy, wibracje dwóch gitar i noc ciemna nad nami, i gwiazdy.

Wyobraźcie sobie, że Bazyli korzysta tutaj z ubikacji wzorowo, nie ściąga majtów na dworze, nie robi niespodzianek i nawet na basenie trzyma siku, choć ma założoną pieluchę do kąpieli wodnych.

Wyobraźcie sobie koniec świata - małą wieś wciśniętą pomiędzy dwa jeziora, ciszę tego miejsca, niebo przeglądające się w tafli wody i kilkusetletnie dęby, wieczorny rechot żab i zapach spokoju. A pomiędzy tymi dobrodziejstwami ośrodek, w którym dzieci pokraczne, powyginane, wycięte z dziwnych szablonów, są epicentrum tego wszechświata, są jego sensem i najwyższą wartością.





Nie wracam.
Zostaję :)


sobota, 18 czerwca 2016

Alfabet Morse'a

Bazyli od dłuższego czasu nie wrzeszczy. Zdarza mu się zamarudzić, powydzierać trochę, pogimnastykować struny głosowe, ale nie jest to już ten rozdzierający serce i zmysły wrzask obdzieranego ze skóry dziecka.

Więc powinniśmy odetchnąć upragnioną ciszą.

Niestety, "nic w przyrodzie nie ginie - ludzie jedynie", jak mawiał mądry pan Lec. Bazyli porzucił wrzaski na rzecz równie miłych dla ucha.... pisków. Piszczał od zawsze, ale okazjonalnie. Teraz piszczy na okrągło: ze szczęścia, z ekscytacji, z nudy. Ciężko go za to ganić, bo to jego forma wyrazu, ekspresja własnego ja. Ale bywa ten wieczny, arcywysoki i głośny pisk nie-do-zniesienia. nie-do-wytrzymania, nie-do-przeżycia.

Wyluzuj, mówi mąż, mówi mama. To tylko pisk dziecka.
A mi każde Bzylowe piszczenie wbija się w mózg szpikulcem bólu, świdruje czachę i nie wiem już, czy uciekać, czy mordować, czy popełnić honorowe, acz kłopotliwe dla rodziny harakiri.

Piskiem upływa nam czas.

Rozmowy stają się niemożliwe. Próbuję powiedzieć coś do P., i czuję się jak za komuny, gdy nad każdym słowem wisiała cenzura. Co drugi bowiem wyraz z mych ust padający Bzyl wykasowuje głośnym pii - pii - pii. I nie słyszymy siebie nawzajem, i siebie samych, i własne myśli już trudno usłyszeć.

Postanowiliśmy uczyć się języka migowego.
Tak na wszelki wypadek.

Ewentualnie, w ciemne wieczory, pozostaje nam para latarek i alfabet Morse'a.




***
Jutro wyruszamy na coroczne święto, na turnus rehabilitacyjny do Garbicza (dzięki Waszemu 1% podatku!). Boję się, czy nas stamtąd nie wygonią przez te piski Bzylowe. Przeszła mi taka myśl przez głowę...




czwartek, 16 czerwca 2016

Projekt: TRUSKAWKA

Dom pachnie truskawkami. Opychamy się, ile kto może, póki są.

Dla chłopców (obydwóch!) coś śliskiego, czerwonego i wilgotnego nie ma prawa wstępu do paszczęki. Nie i koniec. Bzylowi nie odpowiada zapewne kolor (ach, ta złowroga czerwień!) i dziwne chropowate kuleczki. Zapach też odpycha obcością. Dla Roszka z kolei nie mają żadnego znaczenia  kolory i zapachy, ale sam fakt, że truskawkę trzeba pogryźć. I to ją dyskwalifikuje w postaci surowej. Definitywnie. Wszystko, co jest surowe i twardsze od banana, Roszek odrzuca kategorycznym: NIEEE! Bazyli obwąchuje, kręci nosem, obchodzi talerzyk jak najeżony kocurek.

Ale nie ze mną te numery! Toż to grzech nie jeść takich pyszności, takich witaminek czerwoniutkich! Takich serduszek od natury, i to z małą zawartością cukru!

Roszka przekabacić łatwo - zblendowałam truskawy z mleczkiem kokosowym, dosłodziłam stewią i zachęciłam entuzjastycznym okrzykiem: Roszku! Jogurcik!

A że Endorfinki od lat nie jedzą jogurtów i serków (a przepadali za nimi obaj), to fortel się udał i Roszek wyduldał cały kubeczek, doprawiając sobie słodkie, różowe wąsy.
Ale Roszek to Roszek - miś o małym rozumku.
Bazyli się nabrać nie da. Wszak rzekomy "jogurcik" nadal świeci złowrogo w barwach wojennych, z czerwieni stał się zaledwie różowy.

Nie poddałam się. Dodałam dwie łyzki naturalnego kakao.
Bazylku, kakałko!

Poniuchał, pobadał, popatrzył podejrzliwie w oczy. Wszak kolor się zgadza, ale konsystencja... I ten zapach... Tajemniczy i świeży jak rosa o poranku....

Postawiłam miseczkę na stole i odpuściłam. Bazyli pół godziny badał nieznaną ciecz, przelewając ją łyżeczką, wąchając i czasami dotykając lekko wargami.

Nie dał się nabrać.
Inteligenta nie oszukasz...

Projekt: TRUSKAWKA trwa.

czwartek, 9 czerwca 2016

7

Patrząc na Roszka nikt nie dałby Mu siedmu lat. Cztery, najwyżej pięć. Malutki taki, rozkoszny, duże dzidzi bobo.
A jednak czas płynie nieubłaganie i na cyferblacie roszkowego żywota ciężka wskazówka odhaczyła kolejny rok.

Siedem lat.
Siedem długich lat radosnego życia przeplatanego szpitalną czkawką.
Siedem długich lat najważniejszej roli naszego życia.

To pierwsze urodziny bez torciku, bez mamy.
Panie w przedszkolu jak zwykle stanęły na wysokości zadania i Jubilat miał imprezę godną króla.

Dziękujemy pięknie!

Sto lat Roszku! Zdrówka, zdrówka, zdrówka!









Zdjęcia pochodzą z Zielonego Przedszkola w Głogowie.


wtorek, 7 czerwca 2016

Balanga

Podczas gdy P. dzielnie walczy z katarami, ropiejacymi oczkami, kaszlem i krwotokami z małych nosków, ja nadal byczę się w szpitalu. Wyjście na wolność już majaczyło na horyzoncie, ale najnowszy Holter wykazał, że nocami moje serce nadal szaleje. Jakby dość miało nieznośnej powtarzalności swego rytmu. Jakby zachłysnęło się chwilową wolnością.
Nocą moje serce porzuca wojskowy dryl i wybiera anarchię. Migocze przedsionkami, wpada w częstoskurcze i robi sobie przerwy, czyli fajrant. Jemu też się od życia coś należy - powiew wolności, nieskrępowany taniec na plaży nudystów, balanga do rana. Prątki boreliozy zachęcają: poszalej sobie, a co ci szkodzi, nic, tylko tyrasz i tyrasz, bez chwili wytchnienia, wyluzuj trochę.

Na swoje szczęście nie odczuwam tych sercowych wyskoków. A i zdarza się ich coraz mniej, bo z buntowniczymi prątkami rozprawia się antybiotyk.

Czekam, aż ucichną nocne balangi.
I wrócę do Domu.

Jak to słowo wiele znaczy.


niedziela, 5 czerwca 2016

Rekonwalescencja

Zdarzało mi się westchnąć: ech, poleżałabym sobie tak kilka dni w łóżku i nic bym nie robiła, tylko czytała, czytała, czytała... Za te wszystkie lata endorfinkowe, gdy książki czytałam tylko od święta, bo za bardzo mnie odciągały od obowiązków maminych.

I leżę sobie. I czytam. I już nawet mi się przejadło czytanie.

Na oddziale kardiologii średnia wieku 60+. Panie z sali, towarzyszki niedoli, kochane, otwarte - czytam z nich jak z poradników. Notes pełen przepisów, porad, ciekawych sposobów na wszystko. Gadamy o życiu, o miłosci, wspominamy, wymieniamy się telefonami. Kobiety mają instynkt wspólnoty. Pielęgnują więzi, wspierają się. Dobrze trafiłam. Takie przymusowe wczasy z emerytami są lepsze od drogich kursów i warsztatów samorozwoju. Lubię starszych ludzi. Doceniam ich mądrość, ich spokój i dystans. Z czułością rejestruję wady. Chłonę.

Udaje mi się utrzymać w sobie postawę otwartej księgi - przyjmuję wszystko, co się wydarza, nie naciskam, nie wymuszam, nie oczekuję. Jestem. Tu i teraz.

Rekonwalescencja trwa.

Po całym tygodniu rozłąki utuliłam dziś endorfinkowe ciałka, wygłaskalam główki, wyściskałam rączki, wycałowałam noski. Chłopcy - rozpromienieni na mój widok, spokojni, jakby dojrzalsi. Gdy odjechali z P. samochodem, grzecznie siedząc w fotelikach, poczułam spokój.

Radzą sobie. Beze mnie.
Świat się nie zawalił.

czwartek, 2 czerwca 2016

Blok

Zniknęłam...  Z bloga, z domu, z życia...
Pojechałam na przymusowy urlop, na lubińską kardiologię. Serce szalało, tłukło, zwalniało, zrobiliśmy Holtera. Kardiolog zobaczył zapis bicia mojego serca i oczy przetarł, że takich dziwów nie widział jeszcze. Skierował do szpitala. Na kardiologii dziwy, czary-mary, książki rozkładanie, szukanie, szperanie, w głowę się drapanie. Nietypowy zapis ekg.

Pacjentka czuje się niezmiennie dobrze.

Popsuło się przewodzenie - przedsionki i komory kurczą się niezależnie od siebie. Samowolka.

Blok serca trzeciego stopnia.
Stymulator do wszczepienia.

Już tyle razy to przechodziłam - nagłe buch obuchem w łeb. Tym razem mechanizmy obronne zadziałały bez szwanku: to nie koniec świata, wszystko dzieje się po coś, tyle przetrwaliśmy - przetrwamy i to.

Ktoś mądry powiedział mi, że człowiek instynktownie nie wchodzi do zadymionego pokoju, bo wie, że mu to zaszkodzi. Tak samo jest ze strachem w naszej głowie - po co tam wchodzić?

Więc nie wchodziłam do tego pokoju. A gdy z przyzwyczajenia uchylałam lekko drzwi, gryzący dym strachu natychmiast wyciskał mi łzy z oczu. Więc ztrzaskiwałam drzwi szybciutko. A kysz!

Czy Pani kiedykolwiek miała kleszcza?
Pytanie! Ja żyję w kleszczolandzie. Miałam boreliozę.
Może to być atak boreliozy ale w badanich nie wyszła.

Pani jest za młoda na stymulator, bardzo nie chciałbym go Pani wszczepiać.

Echo serca -  oprócz przewodzenia wszystko gra.
Pani jest za młoda na stymulator.
Inwazyjne badanie poprzez wprowadzenia do serca elektord przez tętnicę w pachwinie - nie jest tak źle jak myśleliśmy.

Pacjentka czuje się niezmiennie dobrze.

We wtorek przełom - w badanich wyszła borelioza! Świeża.
Podano antybiotyk. Jest szansa, że zadziała.

Dziś zadziałał.
Umykam więc przed ciemnymi chmurami, przed dożywotnią stymulacją, przed metalowym intruzem pod skórą. Umykam prędziutko, bo niepotrzebne mi dodatkowe medyczne atrakcje.
Umykam na zwykły oddział, gdzie nie ma już nakazu leżenia w kłębowisku kabli, w pikaniu monitorów.

Leczenie potrwa 2 tygodnie w szpitalu, i kolejne 2 w domu.

Pacjentka czuje się niezmiennie dobrze.

***

Wybaczcie Kochani Przyjaciele i Czytelnicy tę ciszę z mojej strony. Są takie chwile w życiu, że człowiek chce być sam. Potrzebuje wtedy ciszy i spokoju, by samemu się uspokoić, ukołysać, przemyśleć, przetrawić, przetrwać.

Nie zawsze mogę odebrać tu telefon.
Łatwiej mi odpisywać.

Całą pozytywną energię skierujcie teraz do P., który od kilku dni pracuje na trzy etaty: informatyka, mamy i taty.