Nadchodzi taki jeden dzień w roku... Czuję go pod skórą, trzeszczy mi w kościach... Słyszę, jak się zbliża, człapie łapami po błotnistych drogach, szura buciorami po leśnej ściółce. Aż przychodzi. I jest. Ten dzień. Jedyny w roku. Bo częściej nie jesteśmy w stanie tego wytrzymać. Cały rok zbieramy siły, trenujemy w myślach, by potem się nie zawahać, by nie zadrżała ręka. A gdy przyjdzie - jesteśmy gotowi.
- To dziś - mówię do P. - Już czas...
A P. tylko kiwa ze zrozumieniem głową, podwija rękawy i w milczeniu robi swoje. Zamykamy się w łazience z Bazylkiem - bo bardziej kudłaty i rozumniejszy. I zaczyna się coroczny rytuał, pełen łez, potu i przemocy :( Potem przychodzi kolej na Roszka. I znowu jest strasznie i czasem wydaje nam się z P., że nie damy rady, że odłożę sprzęt i będziemy mieli synów à la Hare Kryszna.
Ale nie poddajemy się. Z tej drogi nie ma odwrotu.
A łzy szybko schną, i zaczyna się Nowe...
Czy lepsze?
W związku z uroczystą inauguracją sezonu kleszczowego - nie mieliśmy wyboru.
Przeszył mnie dreszcz, gdy przeczytałam "... już czas..."- znakomita literatura pani Madziu!!!!
OdpowiedzUsuńA Endorfinki na zdjęciu "cacaniątka"- śliczne, ale najważniejsze, że roześmiane wesoło! Dobrej zmiany cd.:):)