poniedziałek, 30 stycznia 2017

Jamochłon

Mama jest jak słońce. Gdy jej nie ma, więdnie me serce, ciemność połyka mnie i zatapia w nicości.
Nic nie poradzę na to. Ktoś mi pępowinę zapomniał odciąć od mamy, i jestem od niej uzależniony, niewidzialnie przyspawany do niej. Gdy mama wychodzi, moje życie pęka na pół, i rozdarty jestem niczym koszula na piersiach zrozpaczonego człowieka. Gdy mama znika, wali się w posadach świat cały, i zdaje mi się, że koniec jest blisko, a za każdym rogiem czai się Apokalipsa.

Więc krzyczę.
Bo to jedyny mój język, jedyny sposób, by przywołać ją z powrotem. Mamę Nieobecną.
Więc wrzeszczę.
Może usłyszy mnie, gdziekolwiek jest, i wróci. A może Tata nie wytrzyma tego krzyku i ją przywoła za mnie? Mamę Uciekinierkę.
Więc biegam po schodach - góra, dół, góra, dół, szukam jej. Może się chowa złośliwie przede mną i wcale nie wyszła. Może uda mi się zdemaskować ten nieśmieszny psikus. Mamy Znikającej.

Tata coś próbuje mi tłumaczyć, że chór, że koncert, że Mama wróci...

Ale umysł mój rozpaczą zaślepiony jak mgłą, w malignie jakiejś, niedowidzi serce moje tych kół ratunkowych, niedosłyszy instrukcji przetrwania.

Więc zasypiam, jęczący i nieszczęśliwy, na twardym tatowym ramieniu, co ze skóry, mięśni i kości jest zrobione, i tęsknię za maminą miękkością gąbki, za jej ciałem poduszkowca, w które wtulać mógłbym się nieustannie, które mógłbym wąchać i głaskać, bo moją mamę chłonąć lubię jak jamochłon.

A rano budzę się, i widzę Ją - jest tuż obok, uśmiecha się. I życie staje się znośne bardziej. Jakby jednym niewidzialnym ruchem żelazka wyprostował ktoś wszystkie złowrogie zagięcia czasoprzestrzeni.


Bazyli


2 komentarze :