Chłopcy spędzili dziś pół godziny na dworze. Biegali wkoło domu po świeżo skoszonej trawie. Obaj mieli długie spodnie, długie rękawy, body pod spodem, zabudowane buty. Obu popryskałam środkiem na komary i kleszcze - głównie rączki, nóżki, głowy.
Bilans koszmarny: Bzyl - 1 kleszcz na czubku głowy, Roszek - 2, na udzie i na pleckach.
Bardzo się bronię przed kleszczomanią. Całe dzieciństwo (a szczególnie wakacje) spędziłam bawiąc się w Roobin Hooda, biegając po lasach i nie straszny był mi żaden kleszcz. Nie było mowy o boreliozie, nikt się tym nie przejmował. Do małych krwiopijców po prostu przywykłam, a nawet w kręgu znajomych uchodziłam za specjalistkę od ich wyciągania (szczególnie bezdomnym psom i kotom). Gdy byłam w ciąży z Bzylem odkryłam na nodze wielki rumień (był listopad i żadnego kleszcza sobie w tym czasie nie przypominam). Tak, to była BORELIOZA. Na szczęście rumień to stadium początkowe - prątki są tylko w nim. Trzy tygodnie przyjmowałam antybiotyk i teoretycznie powinno być ok. Pani Doktor od Chorób Zakaźnych zapewniała mnie, że dziecku nic nie grozi. Gorzej jest, gdy rumień się przeoczy, zbagatelizuje, lub zwyczajnie się nie pojawi. Wtedy prątki boreliozy włażą do serca, do mózgu, do stawów i zaczyna się zabawa. Mnóstwo dziwnych objawów uprzykrzających życie, choróbsko bardzo trudne do zdiagnozowania, testy nie dają 100% pewności, a i leczenie żmudne i nie zawsze skuteczne - miesiące na antybiotykach. Miałam szczęście, że pojawił się rumień i szybko zareagowałam.
Każdy sezon letni chłopcy kończą z kolekcją przynajmniej kilkunastu kleszczy. Nie ma na to rady. Ale za każdym razem drżę. Jedyne wyjście - przeprowadzić się :(
A już jutro... :)
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz