- Mamo, pomóż... - budzi mnie chrypka Roszka i przecieram oczy z rozespania i z niedowierzania. Powtarzałam to Roszkowi za każdym razem, gdy z czymś sobie sam nie radził - zakładaniem butów, samodzielnym jedzeniem, włączaniem grającej zabawki. Mamo, pomóż. Mamo, pomóż. Mamo, pomóż. Jak mantrę. I dziś rano, po setkach powtórzeń, chyba wgrało się na dysk twardy.
Roszkowa komunikacja to takie gotowce wdrukowywane przez nas mozolnie w jego DNA. Pomalutku, w klasyfikacji ślimaczej, pełzniemy do zlepków słów, do komunikatu z początkiem i końcem, do zdania najprostszego.
Jest coraz lepiej. Coraz więcej słów, coraz więcej próśb artykułowanych werbalnie.
Chciałabym móc zaginać czasoprzestrzeń - żeby Roszek miał czas na naukę w swoim żółwikowym tempie i żeby zdążył nauczyć się wyrażać siebie, zanim świat się skończy.
Madziu - my to nieskończoność - nie martw się...
OdpowiedzUsuń