czwartek, 20 lutego 2020
Plagi egipskie
Nie pytajcie mnie, jak nam mijają ferie. To byłoby kopanie leżącego, znęcanie się psychiczne...
No dobra, było tak - z nastaniem ferii przypałętało się choróbsko i rozłożyło chłopców i mnie. Roch zamienił pieluchę na majtki, swój pokój na łazienkę, i zaczęliśmy kolejne podejście do treningu czystości - kaszląc, smarkając i kichając. A potem było tylko gorzej... Nie dość, że kolega Roś nic sobie nie robił ze zdjęcia pieluchy i prania było na dwie pralki dziennie (codziennie). Chłopcy postanowili wystąpić w duecie i Baz gonił brata jeśli chodzi o tzw. wpadki majtkowe. No Dumka na dwa Serca, dwugłos endorfinkowy po prostu. Poezja życia rodzinnego. Nie poddawałam się, dzielnie wspomagana codziennie przez Babcię, a popołudniami przez P., wysadzałam, wysadzałam, próbując jednocześnie podleczyć całą naszą trójkę. Żeby nie było jednak zbyt nudno, monotonię biegania na kibelek, rozwieszania i składania prania urozmaicał nam wodzirej Baz. Do szału doprowadza go pikanie timera (takie urządzonko, które przypomina mi, że już czas odwiedzić z Roszkiem toaletę). Do szału doprowadza go szczekanie psa za oknem (tak, musimy zbadać przetwarzanie dźwięku, bo coraz trudniej z tym Bazylkowi żyć). Bazyli bawi się z nami nieustannie w zabawę pt. Ja Schowam A Ty Szukaj.. I chowa: części od inhalatora, termometr, swoje zabawki (a potem wrzeszczy pół dnia, że ich nie ma). Wszystko upycha, jak gryzoń, po różnych zakamarkach i robi lament. Obsesyjnie zamyka wszystkie drzwi w domu i wszędzie zapala światła. Więc jeśli nie ma mnie akurat w Roszkiem w łazience, to najpewniej próbuje ogarnąć pobazylowe pobojowisko i wyegzekwować od niego choć odrobinę konsekwencji. Wesoło jest. Ciekawie. Wystrzałowo wręcz.
Widocznie to jednak za mało, bo w połowie ferii przypałętały się do nas kolejne wirusy i powaliły Rosia wysoką gorączką. Na Baza były zbyt słabe, by uspokoił się i dał nam odetchnąć, jak to już bywało kiedyś, gdy trawiła go gorączka. Rosia za to zwaliła z nóg na tyle skutecznie, że musieliśmy na 2,5 dnia założyć pieluchę, bo chłopak albo miał dreszcze, albo popłakiwał i był totalnie rozbity, albo... spał. W międzyczasie i P. dopadła mini grypa. Jednym słowem - Lazaret, szpitalna sala i miejska łaźnia w jednym.
I kiedy tak pędziłam dwudziesty raz z Rochem do toalety, pokrzykując przy okazji na Baza, by nie rozlewał picia, potykając się o kolejną kupkę nierozłożonego prania i próbując w tym biegu wysmarkać nos swój i Rocha, tak, wtedy na usta (i myśli) nasuwały się słowa przerażające, brzydkie, śmierdzące jak fermentujące szambo... Że pierniczę, wysiadam, uciekam w Bieszczady, na Marsa, porzucam to dożywocie, bo już nic w naszym życiu na lepsze się nie zmieni, już skazani jesteśmy na smród, znój i wieczny bój o wszytko. Słyszałam swoje myśli, wizualizowałam je sobie, smakowałam w ustach tuż przed wypowiedzeniem.
Na szczęście, wiele lat temu pojęłam, że jedynym rozwiązaniem tej sytuacji, tego życia z Endorfinkami, tak różnego od tego, o czym marzyłam, jestem... ja sama. Tylko ja sama mogę siebie uratować, wybawić. Jak? Zmianą podejścia. Nastawieniem. Motywacją. Akceptacją. Pracą nad wiecznie wyjącym, jak małe dziecko nad cukierkiem w sklepie, ego. Tak, to zrobić mogę. A nawet muszę.
Więc, siedząc w ubikacji z Rochem, błagając o siusiu i cud, złorzecząc na swój szpetny los, słyszałam gdzieś tam głęboko cichy szept, i szłam za nim, łapałam się go jak ostatniej deski ratunku, jak koła ratunkowego, gdy wielki sztorm dookoła. A głos szeptał: Czy naprawdę jest źle? Czy wolałabyś teraz walczyć o życie z koronawirusem? Patrzeć, jak płonie cały Twój dobytek? Uciekać przed bombardowaniem? Słyszeć bezlitosną diagnozę? Stać nad trumną własnego dziecka? Tyle okropności przydarza się światu każdego dnia.... Tyle osób tak bardzo chciałoby się z Tobą zamienić... Dostać Twoje zdrowie, rodzinę, stabilne życie....
Posłuchałam go. Rzeczywiście - tragicznie nie jest i można jeszcze z tego naszego życia wycisnąć troszkę soku, tej esencji, co sprawia, że chce się żyć. Nie oznacza to, że już funkcjonuję na poziomie buddyjskiego mnicha, w ciemności fosforyzuję i wysyłam do świata codzień miłosne afirmacje. Nie. Przed chwilą odbyłam z Bazylim karczemną awanturę, aż wióry fruwały.... Nadal jestem tylko człowiekiem, dość emocjonalnym niestety i słabym psychicznie. Ale ten szept stawia mnie do pionu, chroni przed nadmiernym użalaniem się.
Gdy i Wam się wydaje, że jesteście najbardziej nieszczęśliwą i pokrzywdzoną osobą na świecie - pobawcie się wyobraźnią, powymyślajcie, ile o wiele gorszych sytuacji mógłoby się Wam przydarzyć.
Na mnie to działa. Jeszcze.
Subskrybuj:
Komentarze do posta
(
Atom
)
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz