poniedziałek, 24 lutego 2020

9



Stało się. Bazyli nam się oficjalnie zestarzał. Dziwi mnie to niezmiennie, że czas tak szybko ucieka i nasz malutki chłopczyk staje się dużym chłopcem. Z drugiej strony - przez te 9 lat wydarzyło się w naszym życiu tak dużo, i też sama codzienność z Bazem jest tak intensywna, że wydaje mi się, że urodził się wieki temu, w innej galaktyce, w innej erze. A jednak - skończył wczoraj dziewięć lat!
Tort był - jak całe ferie - osobliwy. Spody bezowe roztopiły się pod wpływem masy czekoladowej mojego autorstwa i tak oto Baz miał najbardziej innowacyjny tort urodzinowy świata - podawany w miseczkach w formie kremu z odrobiną bezy. Na szczęście ciasto czekoladowo-buraczane się udało i ono pełniło honory tortu urodzinowego. Dmuchania świeczki nie było, bo Jubilat nie wyszedł do gości - tak go przytłoczyła ilość najbliższych krewnych. A jak już się przemógł i przyszedł do stołu, to zjadł troszkę urodzinowych specjałów i pobiegł do pokoju bawić się z dziadkiem pachnącą ciastoliną, której zapas dostał na cały rok. Bawić się - znaczy rozkruszać jena malutkie kawałeczki i roznosić po całym domu.









Choć za nami trudny czas (a właściwie nie za nami, bo siedzimy w nim po uszy), to jednak wzruszyłam się. I wdzięczna jestem, że przy wszystkich tych trudach i wyzwaniach endorfinkowego macierzyństwa nadal dopada mnie zachwyt i matczyne upojenie miłością do własnych dzieci. Lubię patrzeć na Baza - jaki jest piękny, na swój sposób delikatny. Lubię jego figlarne spojrzenie, to, z jaką inteligencją w oczach potrafi spojrzeć, skomentować rzeczywistość po swojemu. Podziwiam jego aktorskie zacięcie - prowokowanie odmowy rodziców, a potem bieg do lustra i podziwianie swojej wygiętej w dramatycznym płaczu twarzy. On to lubi widzieć. Po prostu. Interesuje go jego własna mimika. Lubię przyglądać się, jak sam przed sobą tańczy przed lustrem, jak ogląda się w nim w nowych ciuchach. Lubię jego poczcie humory, gdy chowa przed nami wszystko co popadnie. Lubię, gdy w tym dużym chłopaku, czasem wygrywa mały chłopczyk i wtula się we mnie, gdy najmniej się tego spodziewam. Zazdroszczę mu sił wokalnych, głosu jak dzwon i krtani nie do zdarcia. Zazdroszczę długich rzęs i włosów mocnych jak koński ogon.
Rozumiem jego język, gdy jedyne wypowiadane sylaby: pa i pi mogą oznaczać tak wiele.

Baz niewątpliwie ubogacił nasze życie. Pokolorował je, czasem przyciskając kredki tak mocno, ze papier się darł. A jednak ciekawe nam wychodzi dzieło sztuki, nieoczywiste, pełne ekspresji i emocji.
Takie jest życie z Bazylim. Takie jest jego życie.

Zdmuchując wczoraj za niego świeczkę pomyślałam, żeby chcę, żeby był szczęśliwy.
Tylko tyle. Niczego więcej Mu nie brakuje :)




czwartek, 20 lutego 2020

Plagi egipskie




Nie pytajcie mnie, jak nam mijają ferie. To byłoby kopanie leżącego, znęcanie się psychiczne...

No dobra, było tak - z nastaniem ferii przypałętało się choróbsko i rozłożyło chłopców i mnie. Roch zamienił pieluchę na majtki, swój pokój na łazienkę, i zaczęliśmy kolejne podejście do treningu czystości - kaszląc, smarkając i kichając. A potem było tylko gorzej... Nie dość, że kolega Roś nic sobie nie robił ze zdjęcia pieluchy i prania było na dwie pralki dziennie (codziennie). Chłopcy postanowili wystąpić w duecie i Baz gonił brata jeśli chodzi o tzw. wpadki majtkowe. No Dumka na dwa Serca, dwugłos endorfinkowy po prostu. Poezja życia rodzinnego. Nie poddawałam się, dzielnie wspomagana codziennie przez Babcię, a popołudniami przez P., wysadzałam, wysadzałam, próbując jednocześnie podleczyć całą naszą trójkę. Żeby nie było jednak zbyt nudno, monotonię biegania na kibelek, rozwieszania i składania prania urozmaicał nam wodzirej Baz. Do szału doprowadza go pikanie timera (takie urządzonko, które przypomina mi, że już czas odwiedzić z Roszkiem toaletę). Do szału doprowadza go szczekanie psa za oknem (tak, musimy zbadać przetwarzanie dźwięku, bo coraz trudniej z tym Bazylkowi żyć). Bazyli bawi się z nami nieustannie w zabawę pt. Ja Schowam A Ty Szukaj.. I chowa: części od inhalatora, termometr, swoje zabawki (a potem wrzeszczy pół dnia, że ich nie ma). Wszystko upycha, jak gryzoń, po różnych zakamarkach i robi lament. Obsesyjnie zamyka wszystkie drzwi w domu i wszędzie zapala światła. Więc jeśli nie ma mnie akurat w Roszkiem w łazience, to najpewniej próbuje ogarnąć pobazylowe pobojowisko i wyegzekwować od niego choć odrobinę konsekwencji. Wesoło jest. Ciekawie. Wystrzałowo wręcz.
Widocznie to jednak za mało, bo w połowie ferii przypałętały się do nas kolejne wirusy i powaliły Rosia wysoką gorączką. Na Baza były zbyt słabe, by uspokoił się i dał nam odetchnąć, jak to już bywało kiedyś, gdy trawiła go gorączka. Rosia za to zwaliła z nóg na tyle skutecznie, że musieliśmy na 2,5 dnia założyć pieluchę, bo chłopak albo miał dreszcze, albo popłakiwał i był totalnie rozbity, albo... spał. W międzyczasie i P. dopadła mini grypa. Jednym słowem - Lazaret, szpitalna sala i miejska łaźnia w jednym.
I kiedy tak pędziłam dwudziesty raz z Rochem do toalety, pokrzykując przy okazji na Baza, by nie rozlewał picia, potykając się o kolejną kupkę nierozłożonego prania i próbując w tym biegu wysmarkać nos swój i Rocha, tak, wtedy na usta (i myśli) nasuwały się słowa przerażające, brzydkie, śmierdzące jak fermentujące szambo... Że pierniczę, wysiadam, uciekam w Bieszczady, na Marsa, porzucam to dożywocie, bo już nic w naszym życiu na lepsze się nie zmieni, już skazani jesteśmy na smród, znój i wieczny bój o wszytko. Słyszałam swoje myśli, wizualizowałam je sobie, smakowałam w ustach tuż przed wypowiedzeniem.

Na szczęście, wiele lat temu pojęłam, że jedynym rozwiązaniem tej sytuacji, tego życia z Endorfinkami, tak różnego od tego, o czym marzyłam, jestem... ja sama. Tylko ja sama mogę siebie uratować, wybawić. Jak? Zmianą podejścia. Nastawieniem. Motywacją. Akceptacją. Pracą nad wiecznie wyjącym, jak małe dziecko nad cukierkiem w sklepie, ego. Tak, to zrobić mogę. A nawet muszę.

Więc, siedząc w ubikacji z Rochem, błagając o siusiu i cud, złorzecząc na swój szpetny los, słyszałam gdzieś tam głęboko cichy szept, i szłam za nim, łapałam się go jak ostatniej deski ratunku, jak koła ratunkowego, gdy wielki sztorm dookoła. A głos szeptał: Czy naprawdę jest źle? Czy wolałabyś teraz walczyć o życie z koronawirusem? Patrzeć, jak płonie cały Twój dobytek? Uciekać przed bombardowaniem? Słyszeć bezlitosną diagnozę? Stać nad trumną własnego dziecka? Tyle okropności przydarza się światu każdego dnia.... Tyle osób tak bardzo chciałoby się z Tobą zamienić... Dostać Twoje zdrowie, rodzinę, stabilne życie.... 

Posłuchałam go. Rzeczywiście - tragicznie nie jest i można jeszcze z tego naszego życia wycisnąć troszkę soku, tej esencji, co sprawia, że chce się żyć. Nie oznacza to, że już funkcjonuję na poziomie buddyjskiego mnicha, w ciemności fosforyzuję i wysyłam do świata codzień miłosne afirmacje. Nie. Przed chwilą odbyłam z Bazylim karczemną awanturę, aż wióry fruwały.... Nadal jestem tylko człowiekiem, dość emocjonalnym niestety i słabym psychicznie. Ale ten szept stawia mnie do pionu, chroni przed nadmiernym użalaniem się.
Gdy i Wam się wydaje, że jesteście najbardziej nieszczęśliwą i pokrzywdzoną osobą na świecie - pobawcie się wyobraźnią, powymyślajcie, ile o wiele gorszych sytuacji mógłoby się Wam przydarzyć.
Na mnie to działa. Jeszcze.

sobota, 8 lutego 2020

Do boooooojuuuuuuu!



Jaki jest mój ulubiony dźwięk? Ostatnio jest to głośnie, rozkoszne... chrupanie... Kto chrupie? Bazyliszek. Co chrupie? Czerwoną paprykę! Surową! Klękajcie narody, bo to chwila epicka jest! Baz siedzi i zajada (połowę niestety wypluwając), a ja zasłuchuję się i ładuję akumulatory. Kto pamięta, jak wybredny jest Bazyli i jaki ma stosunek do surowych warzyw, ten zrozumie mój zachwyt i pianie kogucie. Napawam się więc tym dźwiękiem przepięknym i próbuję naładować to, co puste, co ledwo zipie i nie widzi przyszłości w jasnych barwach...




Przed nami dwa tygodnie ferii zimowych... Samo w sobie już brzmi strasznie, bo nigdzie nie jedziemy, będziemy kisić się w domu i próbować nie oszaleć. Jakby tego było mało, obiecałam sobie, ze ściągnę Roszkowi pieluszkę i zrobimy dwutygodniowy trening czystości...

Będzie armagedon, będzie tsunami, będzie siwy dym.  Nie wyjdę z domu, ba, nawet nie wyjdę z łazienki! A Baz... Wyjdzie z siebie, bo mama nie będzie zajmować się nim, tylko Roszkiem. 
Nie wiem, Kochani, jak to przetrwamy. Od kilku tygodni prowadzę sobie w głowie treningi motywacyjne - że damy radę, że trzeba, że to dla dobra Roszka... Ale podświadomość szepcze: wiej! uciekaj!
Cierpkiego smaczku całej tej sprawie dodaje fakt, że od kilku tygodni Baz obraził się na toaletę i codziennie mam całą pralkę prania... Więc gdy dojdzie do tego Roś - spłyniemy moczem, jak Odrą, wprost w objęcia Bałtyku...

Cóż robić. Nie można dłużej zwlekać. Chłopak rośnie. Z pieluch wyrasta.



Postawa bojowa jest!
Dywany pozwijane są!
Łóżka zabezpieczone podkładami i ceratami są!
Osiemdziesiąt cztery pary majtek są!

Do boooooooojuuuuuu!





PS. Zaczynamy w poniedziałek.