Choć Endorfinki już miesiąc chodzą do szkoły, to, nie ukrywajmy, nie dane nam było doświadczyć emocji towarzyszących typowej rodzinie początkującego pierwszoklasisty. Endorfinki nie uczą się pisać, dodawać i wierszyków na pamięć. Zwłaszcza Roszek. On jest w klasie przetrwania. Czyli uczy się jak przetrwać. Jak żyć. Jak ściągnąć buty, jak zjeść zupę łyżką, jak posprzątać po sobie i jak zakomunikować, że chce jeść lub boli go noga. Szkoła życia. Roszek uczy się żyć.
Z Bazylim jest nieco inna historia. Szkoła przetrwania jest jak najbardziej potrzebna. Ale możliwości intelektualne Bazylka pozwalają nam na minimalną zabawę w szkołę. Już w przedszkolu Bazyli rysował linie po śladzie, coś tam wyklejał i bazgrolił. Nie inaczej jest w szkole.
Moje macierzyństwo na wielu aspektach różni się od tego książkowego. Kiedy padały diagnozy moich dzieci powoli docierało do mnie, że wiele rzeczy na pewno się nie stanie. Nie zrozumcie mnie źle - to nie tak, że nie wierzę w moje dzieci. Wierzę, i to bardzo. Ale nie lubię się oszukiwać. Roszek nie pójdzie na studia, najprawdopodobniej nie doczekam się wnuków i synowych. A nawet jeśli pewne rzeczy wydarzą się w życiu Endorfinek (takie jak pierwsza kolonia, pocztówka wysłana rodzicom z wakacji, pierwsze przepłynięte 100 metrów, pierwszy rower bez bocznych kółek) to jednak wydarzą się o wiele, wiele później. I jak tak długo się czeka na coś, to, choćby to była błahostka, urasta do rangi wielkiego marzenia. Tak było z plecakami do szkoły. Nie mogłam się ich doczekać! Wybierałam długo i z przesadnym przejęciem. Bo to była taka namiastka normalności. Dzieci idą do szkoły - kupujemy tornistry, książki i biureczka. My na razie mamy tylko plecaki, ale ilekroć widzę w nich moich chłopców, oczy mi się śmieją i jestem autentycznie szczęśliwa. Że chociaż to możemy przekopiować do naszego niestandardowego życia z tego wielkiego szablonu kolei ludzkich losów.
Więc kiedy w piątek Pani w szkole nieśmiało napomknęły, ze Bazyli ma w plecaku zadanie domowe do odrobienia, przeszył mnie dreszcz radości. Nareszcie! Zadanie domowe! Jak w zwykłej szkole! W mojej głowie wyświetliły się natychmiast te wszystkie obrazki rodem z reklam margaryny - szczęśliwa rodzinka, uśmiechnięte dzieci, piękna i zorganizowana mama i odpowiedzialny, przystojny tata. I ja, pochylona nad Bazylkiem, który słodko odrabia lekcje.
Wiem, wiem. Nie spadłam z księżyca. Wiem, jaką zmorą są zadania domowe. Rozmawiam z rodzicami dzieci, które poszły do szkoły i wiem, jaką codzienną mordęga jest dla nich odrabianie lekcji. Dla mnie jednak te kilka zadań dla Bazylka było jak długo oczekiwany prezent. Ułuda normalności.
Więc zasiedliśmy do pracy. Przygotowani. Ja przejęta i wzruszona. Bazyli niekoniecznie.
Nie było łatwo.
Nie było lekko.
Ale udało się!
Mój apetyt na normalność na chwilę został zaspokojony...
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz