Oboje z P. uwielbiamy góry. Będąc jeszcze w liceum, dzięki wspaniałej Pani Alicji Szymańskiej schodziłam całe polskie góry wzdłuż i wszerz. Kto zasmakował powolnej, mozolnej wspinaczki, a potem spokojnego wpatrywania się w bezkresną dal na szczycie, ten wie, jakie to uzależniające. Jako para również wybieraliśmy górskie wędrówki zamiast leżenia na plaży. W skromną podróż poślubną pojechaliśmy do Zawoi - wsi, w której zakochałam się wiele lat wcześniej - i wspięliśmy się na Babią Górę. A potem pojawiły się Endorfinki...
Nie zrezygnowaliśmy od razu. Zdarzyła nam się próba desperacka - kilka dni w górach, we wrześniu, z dziewięciomiesięcznym Bazylim i dwuletnim Roszkiem. Ciężkie to były wyprawy - chłopcy wysypiali się w nosidłach ukołysani na szlaku, na szczycie pobudka, karmienie, przewijanie, i znowu drzemka w drodze powrotnej. I kiedy po dojściu do bazy my padaliśmy z nóg, chłopcy byli wypoczęci, wyspani i gotowi do harców. Na długi czas porzuciliśmy góry. Jednak dusze tęskniły za kojącym, hipnotyzującym widokiem pofałdowanej grzywy lasów, którą, patrząc ze szczytu, aż chce się pogłaskać ręką.
Tęskniłam, myślałam, szukałam i.... wykombinowałam!
We wczorajsze, rospieszczająco słoneczne popołudnie zapakowaliśmy Endorfinki do auta i wyruszyliśmy..
Kierunek - Świeradów Zdrój!
Ależ to była przygoda!