Dawno nie mieliśmy tak trudnego weekendu....
Jak to opisać, żeby nie biadolić, ale żebyście poczuli na chwilę klimat mojego serca? Ano krajobraz chwilowo jest arktyczny. Z gdzieniegdzie wybuchającymi gejzerami gniewu i szału. A nad tym wszystkim na niebie wisi wielka czarna dziura i zasysa wszystko, co dobre.
Wiem, że to minie. Ot, spadek formy - mój i P., burza hormonów, zwykłe zmęczenie. Ale jednak epicentrum tej zadymy to Bazyli. Od lat ośmiu. Niezmiennie...
Czasem myślę sobie, że zbyt lekko przyjęliśmy diagnozy dotyczące Roszka. Zbyt szybko otrząsnęliśmy się z piachu i kurzu i ruszyliśmy z uśmiechem na wprost nieznanemu. Wystarczyły nam dwa dni ciemności, by powitać swe przyszłe dziecko z miłością i radością. Choć miało mieć potężną dziurę w sercu, skośne oczy i rozumek wielkości orzeszka. A nawet mieliśmy w sobie na tyle siły i nadziei, że się tym oczekiwaniem chwaliliśmy, celebrowaliśmy ten trudny czas, gdy, wraz z przyjściem na świat Roszka, życie miało się nieodwracalnie zmienić i wciągnąć nas brutalnie w bolesny magiel chorób, szpitali, operacji, strachu i wielkiej bezradności.
Byliśmy dzielni. Byliśmy młodzi. Byliśmy miłością i nadzieją.
Komuś, kto rozdaje karty tam na górze, mogło to zaimponować. Mógł uśmiechnąć się pod nosem, otrzeć nawet łzę wzruszenia i pomyśleć, że taka dobra energia nie może się zmarnować.
I dał nam Bazylka....
To największa w moim życiu lekcja. Na razie ją oblewam. Sama przed sobą. Z łagodnej, nieprzeklinającej nigdy osoby, pełnej ciepła i empatii, która uwielbiała dzieci i zawsze potrafiła wymyślać dla nich wspaniałe przygody, zmieniam się w dziwną, znerwicowaną, klnącą jak szewc, wybuchową, nawet agresywną wiedźmę. I to nie jest wina Bazylka, choć swoim charakterem nie ułatwia sprawy. Może to jest wyzwanie ponad moje siły? Może zawodzę, bo jednak nie mam w sobie tylu pokładów cierpliwości na ile liczyłam? Zawodzę, bo w porę nie obudziłam się z letargu, nie nauczyłam moich dzieci podstaw samodzielności, nie zacisnęłam zębów i nie doprowadziłam żadnej terapii do końca? Może posłuchałam nie tych, co trzeba? Albo nie posłuchałam siebie, gdy był jeszcze na to czas?
Dokąd nas zaprowadzi ta trudna wspólna droga z Bazylim?
Do oświecenia czy do psychitryka?