Od jakiegoś czau mam dziwne wrażenie, że żyję w dwóch światach - jakże różnych, odległych od siebie... Jak pewnie zauważyliście, bardzo rzadko piszę już na blogu :( Często robię to w myślach, np. jadąc samochodem, układam w głowie cały wpis, z którego jestem dumna... A potem przychodzi proza życia i czasu i siły, by te refleksje spisać - brak. Ale nie będę się za to biczować, o nie... Zbyt surowi jesteśmy dla siebie samych, o tak... A potem z tego napięcia tchu aż brak...
Miało być o życiowej schizofrenii... Ano tak. Przyspieszyło nasze życie rodzinne, bardziej zintensywniało nam przynajmniej w dwóch obszarach, zupełnie skrajnych - dodajmy. Jednym obszarem jest Bazylandia, ta dziwna, dzika kraina, w której na powierzchni planety bulgoczą gejzery gniewu, w powietrze wzbijają się opary trującego gazu. Bazyli przez ostatnie dwa miesiące prezentował tak szeroki wachlarz trudnych zachowań, że nie podejmę się chyba wymieniania ich tu wszystkich na blogu. Wystarczy, że powiem Wam, że na scenę wkroczyła agresja i autoagresja - dwie zmory, których baliśmy się najbardziej, i które i naszego syna niestety dopadły :( Patrzenie bezradnie, jak Wasze ukochane dziecko wali głową w ścianę, krzycząc przeraźliwie, nabijając sobie ciągle nowe siniaki, jest tak obezwładniającym stanem, że potem ciężko wrócić do rzeczywistości. No nie da się. Jakby nas ktoś ostrym nożem pokroił na plasterki i człowiek musi już taki żyć - poćwiartowany. Całą rodziną żyliśmy więc w traumie, ciągle wyczekując ciosu, wybuchu nowego wulkanu niezadowolenia lub frustracji. Coraz trudniej było nam wytrzymać dzień, coraz trudniej było nam podróżować samochodem, coraz trudniej wyjść na spacer... A Baz robi się coraz silniejszy i coraz większy... Roszek nauczył się już dawno schodzić mu po prostu z drogi, a i tak kilkanaście razy został popchnięty przez wściekłego brata. Dołóżmy do tego mnóstwo problemów z tzw. toaletą, utrzymaniem czystości w majtkach i dookoła siebie, koszmarną męczliwość słuchową (jest noc i właśnie Baza obudziło moje stukanie w klawiaturę, choć śpi w innym pokoju), mnóstwo wrzasku i bałaganu, moich łez i krzyku, zaciśniętych w gniewie i bezradności ustach P. i mamy obraz naszej Endorfinkowej Rodzinki z ostatnich dwóch miesięcy. Nie miałam siły pisać. Nie chciałam. Chciałam się zakopać gdzieś głęboko i obudzić w innym życiu, w którym moje dzieci są sprawne i przede wszystkim szczęśliwe, a ja nie boję się własnego, niespełna 11-letniego synka... Tak się niestety nie da. Więc zeszliśmy na ziemię i postanowiliśmy robić, co się DA. A więc psychiatra, a więc leki, i to nie wyciszające, a antydepresyjne. Dla Bazylka. Bo dojrzewa. Bo ciężko mu sobie poradzić z emocjami. Wprowadzanie leków to gehenna, nasiliły się jeszcze wszystkie niepożądane zachowania. Dojechaliśmy do dawki docelowej (bo takie leki wprowadza się stopniowo, od dawek minimalnych począwszy) i nagle Bazyli stał innym dzieckiem - spokojnym, uśmiechniętym, łagodnym. Nie wiedziałam, co z sobą zrobić! Choć nikt nie płakał, ciągle słyszałam Bazylka płacz... Jak żołnierz, który zszedł dawno z pola walki, a ciągle słyszy huk wystrzałów. Piszę Wam o tym w zawieszeniu, bo od dwóch dni obserwujemy znowu lekkie nasilenie nerwowości Baza, więc jeszcze się trzymamy, ale na włosku. Trzymajcie kciuki, bo już tylko to nam zostało...
A dlaczego wpis ma tytuł schizofrenia? Bo w tej całej naszej rodzicielskiej rozpaczy przytrafiły nam się cudowne działania muzyczne, z niesamowitymi ludźmi, moja piosenka po raz pierwszy poleciała w radio Nowy Świat. I człowiek próbuje się cieszyć, ale jednak ciężko, bo domowa rzeczywistość ma o wiele silniejszą grawitację i każe pełzać z nosem tuż przy ziemi, a nie fruwać. Bo rozmawiam z Panem Dziennikarzem, a zaraz wycieram kupę, piątą tego dnia. Bo odmawiam udziału w koncertach, bo nikt już z naszym synkiem nie da rady zostać, nie na tak długo. Bo fani czekają na płytę, a jedyne, na co mamy siłę po ciężkim dniu to sen i cisza, a nie mozolne nagrywanie partii gitary czy wokalu. A jednak ciągle brniemy w tę muzykę, po pas w bagnie problemów i wyzwań, ale do przodu. I takie to dziwne. I piękne. Taka schizofrenia moja prywatna, która, paradoksalnie, ratuje mnie przed szaleństwem.
Kochani, są też jasne punkty naszej rodzinnej codzienności - Bazyli nadal kocha jazdę na rowerze, jeździ codziennie, po placu przed domem, nawet po ciemku i po śniegu- z latarką czołówką na czole :) Spędził niedawno też pierwszą noc poza domem bez nas i bez dziadków, za to z kolegami i koleżanką z klasy i Paniami Nauczycielkami. I świetnie się bawił. Roszek Groszek nadal roztacza dookoła aurę czarującego, młodego człowieka, i choć bardzo zamknął nam się w sobie i jedyne, co chce robić to śpiewać i słuchać muzyki, to jednak na swój sposób w swojej prostej konstrukcji jest szczęśliwszy od młodszego brata i daje nam dużo radości swoją bezinteresowną czułością do świata. I, po raz kolejny, wsparliście nas hojnie w postaci 1 % podatku, co jest nieocenioną latarnią rozświetlającą mrok naszych trudnych wyzwań. Poświęcę temu osobny wpis, jak ucichnie świąteczna zawierucha :)
Jak to się kiedyś mówiło: "trzymamy się ramy, to się nie posramy". Jak to stare, niewinne powiedzonka z dzieciństwa zyskują teraz większy ciężar emocjonalny... Nadziwić się nie mogę.
Choinki ubrane. Lampki świecą. Odpuściłabym w tym roku, ale Roszek święta kocha, a ostatnio jego dwa ulubione słowa to: goście i prezenty.
Plan jest prosty: przetrwać :)