Gdyby nie Babcine Pogotowie nie dałabym rady psychicznie z Roszkiem pałętającym się po chatynce, pernamentnie olanym, zostawionym samemu sobie. I tak nie jest łatwo czymkolwiek Go zainteresować, a w obecnej bitwie na pieluchy i nocniki nie mam najmniejszych szans zrobić z Nim CZEGOKOLWIEK. Biorę udział w szalonym wyścigu na czas i na nerwy.
Bzyl zsikuje się w majtki. Pędzimy do łazienki, gadka szmatka pouczająco-karcąca, krótkie posiedzenie przypominawcze na kibelku. Ściągamy zlane ciuchy, przebieramy się w nowe. Bzyl jest wolny, a ja zapieram, rozwieszam. Ścieramy razem mokre plamy z podłogi. Włączam timer, żeby za 20 minut przypomniał mi o ponownym wysadzeniu delikwenta. Biorę się za obieranie warzyw na zupę. Bzyl chce pić. Robię Mu picie i wracam do warzyw. Pranie, w pralce od rana czeka na rozwieszenie. Lecę rozwiesić, Bzyl coś narozwalał. Zabieram Mu, porzucając w połowie rozwieszanie. Dzwoni telefon. Zastanawiam się, czy odbierać. Odbieram. 5 minut w plecy. Wracam do warzyw, zapominając o praniu. Timer piszczy - pędzimy do łazienki. Siedzimy w niej jakieś 15 minut. Sików nie ma. Wychodzimy. Nastawiam timer na 10 minut. Wracam do warzyw. Bazyli się zsikał. Pędzimy do łazienki...
W godzinach popołudniowych mamroczę do Bzylka jak w transie: Jak zrobisz banana to będzie siku...
Wieczorem mamroczę do P. - Muszę wysadzić Bazylka... - co mojemu Mężowi zawsze kojarzy się z wyznaniem psychopaty pirotechnika.
A jednak, pomimo tego szaleństwa, nie mogę się nadziwić, jak łatwo jest mi z jednym dzieckiem, jak lekko. Głowa skupiona na jednej Endorfince, na jednym problemie.
Odpoczywam od mojej przewlekłej schizofrenii, wiecznego rozdwojenia na dwa równoległe, obce sobie światy.