wtorek, 15 czerwca 2021

12

 

 

Nasz Mały Budda skończył 12 lat. 

Pamiętam, że pierwsze urodziny Roszka wyprawiłam bardzo hucznie, na 20 chyba osób, w ogrodzie, z wielkim tortem i filmem puszczonym na ścianie domu. Dlaczego? Z radości, że Jest. Że żyje. Że dane mu było dożyć pierwszych urodzin. Brzmi przejmująco, ale tak właśnie było.


Dziś trochę spowszedniał nam ten lęk o Roszka, od lat jest stabilny, nie choruje (tfu!) i nie miewa poważniejszych problemów ze zdrowiem (tfu! tfu!). A jednak jego przyjście na świat dało nam, być może najważniejszą, lekcję w życiu. Że nie ma nic pewnego, że nasz los przypomina bezradny lot muszki owocówki w wielką zawieję. Że każdy dzień przydarza się tylko raz, i że można celebrować go z wielką wdzięcznością i szacunkiem. Tego jeszcze nie umiemy, ale Roszek jest w tym najlepszy na świecie! Już 12 lat odrabiamy tę lekcję i nie wiem, czy kiedyś będzie to zadanie wykonane. To raczej warsztat - bez nacisku na efekt końcowy, a z podkreślonym byciem w procesie - dożywotnio.

Mało piszę tu na blogu, bo rzuciłam się w wir muzycznych wyzwań (płyta, występy, konkursy) i w krętą dróżkę pracy nad oswajaniem własnych demonów. Jedno i drugie kosztuje sporo zachodu i cierpliwości, ale efekty dają satysfakcję, jakiej oboje z P. bardzo teraz potrzebujemy. Nie kajam się już w myślach, że kolejny tydzień mija bez wpisu na blogu... To ma być szczere pisanie pod wpływem impulsu i prawdziwej potrzeby podzielenia się naszym życiem z Wam, a nie chłodno przekalkulowana działalność publicystyczna. Ostatnio coraz więcej ściągam sobie z głowy tych mylnych przekonań, że coś TRZEBA lub POWINNO SIĘ. Mam nadzieję, że i Wam odpowiada takie podejście.

Wracając do Roszka - cóż mogę napisać? Że ma już włosy długawe, i coraz częściej przypomina mi Kurta Cobaina (eh, ten sentyment do długowłosych chłopaków, pozostał mi do dziś - P. też kiedyś ganiał z długimi włosami). Dwanaście lat to wiek na tyle poważny, że zamykanie drzwi (zmałpowane po młodszym bracie) weszło Roszkowi na dobre w krew (i ręce). Więc się izoluje chłopak, non stop czegoś słucha lub śpiewa (zupełnie jak jego mama wieki temu), i chodzi spać coraz później. Poziom upartości również wzrasta proporcjonalnie do wieku i coraz częściej słyszymy piskliwie, jedyne w swoim rodzaju: a juś nie nie nie!!!!. I, o  ile Bazyli już nie za bardzo daje się przytulać i unika czułościowych scen z matką jak ognia, to Roszek jednak zachował swoje wewnętrzne dziecko w całkiem uzewnętrznionej formie. U niego przytulaski i uśmiechy zawsze są w promocji, w nadmiarze, za darmo. 

A my, wygłodniali pogody ducha i dawnej, młodzieńczej beztroski, grzejemy się przy tym Naszym Prywatnym Słoneczku Teletubisiów, ile możemy. Kap, kap, kapie z Roszka dobro. Wystawiamy spragnione języki i każda kroplę przełykamy z wdzięcznością.

 

Bądź Roszku. 

Sobą.

Z nami.


Zawsze.