Wspólna droga z Endorfinkami to najgłębsza podróż w siebie, jaką można sobie wyobrazić. Trzeba zaglądać w siebie, nieustannie, szukać przyczyn zachowań, zagmatwań, ukrytych zasobów sił (wciąż wierzę, że gdzieś tam są...), tłumionych pragnień. Dzięki moim dzieciom jestem w ciągłym, głębokim kontakcie z samą sobą, a przynajmniej staram się być. Inaczej się nie da. Inaczej zgubię drogę, jak ślepy wędrowiec we mgle....
Więc zaglądam do środka, uparcie, pukam, otwieram, wietrzę wewnętrzne komnaty i ciasne komórki. I nie zawsze podoba mi się to, co tam znajdę. Ale wiem, że to jedyna droga do nie-zwa-rio-wa-nia. Jedyna droga do względnego spokoju.
Efekty przychodzą pomału, ledwie niezauważalne.
A jednak są.
Gdy wybuchnę na niewinnego P., gdy dopiero wrócił z pracy, czasem zadziała mechanizm: Co się dzieje? Dlaczego na niego krzyczę? No tak, od godziny zamartwiam się dziwnym zachowaniem Bazyla, zasmuciła mnie zła wiadomość od koleżanki i jeszcze te trzy pary zsikanych od rana spodni...
Kumulacja.
Oddycham więc głęboko i mówię do męża: Przepraszam, niepotrzebnie na Ciebie krzyczę, martwiłam się tym i tym i tamtym, a Ty oberwałeś rykoszetem.
Pomaga. W codzienności i w większych wyzwaniach.
Zastanowiłam się, dlaczego nasze weekendy ostatnio były tak koszmarnie smutne, sfrustrowane, wymazane z kolorów i nadziei. Dlaczego kupa w majtki od razu z dobrego humoru doprowadza mnie na skraj rozpaczy? Zasikane łóżko jawi się jak katastrofa lotnicza a chwilowy bzylowy upór odbieram momentalnie jako zamach stanu. Dlaczego aż tak źle reaguję?
Zajrzałam do siebie. Tam do samego środka. Znalazłam tam małą, smutną dziewczynkę. Siedziała tam i układała domki z kart. Dookoła niej leżały strzępy rozerwanego planu skomplikowanej budowli - wielopiętrowej, z tarasami, wieżyczkami. To była przyszłość Endorfinek - samodzielna, pełna przyjaciół, przygód, wyzwań zawodowych, marzeń, związków. Taka, o jakiej każda matka marzy dla swoich dzieci. Ten plan ktoś zerwał ze ściany brutalnie, pewnie w akcie złości i frustracji, że to niemożliwe, że z tych wątłych kart takiej rezydencji nie da się zbudować. Więc pewnie powstał inny, prostszy - że tylko szkoła, tylko proste hobby, tylko bezpieczny dom rodzinny. A i ta budowla okazała się za trudna do zbudowania. Kolejny plan zakładał najprostszy domek z możliwych - cztery ściany i dach - samodzielność: samodzielne jedzenie, podstawowa komunikacja, panowanie nad potrzebami fizjologicznymi.
Mała dziewczynka we mnie wciąż siedzi nad tym najprostszym domkiem, układa karty, jedna na drugiej, i co chwilę z rozpaczą ogląda, jak jej dzieło się rozpada. I płacze. I dostaje histerii, gdy znowu się nie udało.
Zajrzałam do niej na chwilę i zrobiło mi się jej bardzo żal.
Postaram się jej pomóc. Wymyślić, jak sprawić, by samo budowanie domku z kart, choć tak nietrwałego, było frajdą i piękną przygodą.
Trzymajcie za nas obie kciuki!
Trzymam!
OdpowiedzUsuńPrzytulam!
OdpowiedzUsuń💚💛💜
OdpowiedzUsuńTrzymam kciuki ☺
OdpowiedzUsuń