Dwa tygodnie temu świat się Endorfinkom zawalił. Po dwóch latach nieustannego kręcenia gumowymi wężami, chłopcy odkrywają świat bez tego narkotycznego rytuału. Oczywiście, nie zabraliśmy im tego z dnia na dzień. Ograniczaliśmy, pomału, coraz mniej, coraz mniej. Plan był taki, że Bazyli nadal będzie dostawał węża np. na pół godziny dziennie, bo przecież trochę przykro odebrać mu ulubioną rozrywkę. Ale u nas nic nie jest proste. Zawsze rzeczywistość komplikuje się przez pączkowanie... Okazało się, że Baz bez węża to Baz spokojny, wyciszony, skupiony, kontaktowy i całkiem rozumny. Gdy tylko dostaje węże, zaczyna dziczeć z sekundy na sekundę - pojawiają się dziwne odgłosy, bieganie, wokalizy, nerwy... Wąż go pobudza sensorycznie i Baz sobie z tym nie radzi. Cała nasza rodzina sobie z tym nie radzi. Więc, niestety, węże musiały się wyprowadzić. Baz zazwyczaj znosi to z godnością. Najgorsze są długie weekendy, jesienna aura, brak pomysłu na spędzenie dnia - wtedy budzą się w nim dawne ciągotki i mamy półgodzinne histeryjki okraszane ogólnie pojętą demolką otoczenia i zwierzęcym wręcz skowytem. Staramy się to ignorować, przetrwać, ale lekko nie jest.
Za to Roś... zawsze pogodny, uśmiechnięty i słoneczny jak pogoda na Florydzie, od jakiegoś czasu w domu pochmurnieje niczym burzowa chmura. Gdy tylko po powrocie ze szkoły przekroczy próg domu, zaczyna się lament - buźka w podkówkę, łezka w kąciku oka i wyrażona żalem prośba (a raczej rozkaz): Radyjko! Bajka! Muzyka! Szczeniaczek! (grająca zabawka). Na początku spełnialiśmy te prośby, zatroskani i zafrasowani, co też temu naszemu Roszkowi dolega, skąd ta rozpacz i jesienna chandra. Po mniej więcej tygodniu zaczęło do nas powoli docierać, że kolega ewidentnie z nami pogrywa - pod przykrywką cierpienia i melodramatu wymusza ciągłą stymulację muzyczką, śpiewaniem, bajką, czyli to, co tygryski lubią najbardziej. Roszek, pozbawiony swojego gumowego węża, szybko podłapał przez obserwację, że krzyczący i awanturujący się Bazyli nic tymi zabiegami nie wskóra, sam więc przyjął rolę cierpiącego Kłapouszka. Niestety dla niego - został przejrzany. I skończyło się dogadzanie. Dla jego i naszego dobra.
Więc kiedy wczoraj całe popołudnie chłopak marudził i zaciągał nosem, pozostaliśmy niewzruszeni. Ot, kolejne dramatyczne wystąpienie aktora. Kolejna próba sił, kto kogo przetrzyma i kto komu ulegnie. A potem Roszek wstał o 22 z płaczem, i wił się na łóżku niczym węgorz, w spazmach bólu i szlochu. I otrzeźwieliśmy natychmiast, że tym razem to nie scena, a życie. Po godzinie zmagań, gdy juz obdzwaniałam znajomych po nocy, czy mają leki przeciwgorączkowe (nasz się zdążył przeterminować) i pakowałam torbę do szpitala, Roszek wreszcie się wypróżnił soczyście i zasnął. Jelita. Znowu. Ciągnie się za Roszkiem jakaś śmierdząca jelitowa afera. Do przebadania. Do skonsultowania. I do zaleczenia - mam nadzieję.
Ale gdy Roszek tak się wił na łóżku, i nie mogliśmy w żaden sposób mu ulżyć, ani, co gorsza, w żaden sposób się dogadać, co go boli, co się dzieje, co czuje, to... zleciały się nam nad głowy, niczym czarne kruki, wszystkie trudne wspomnienia, całe morze bezradności i strachu, jakie już, na szczęście, za nami. I staliśmy bezradni, sparaliżowani bezsilnością. Mentalnie szykowałam się znowu na dyżur szpitalny, lekarzy, kroplówki i pikanie monitorów. Brrrr...
I powiem Wam, że znowu człowiek docenił te swoje codzienne, domowe zmagania. Ale jednak - w stabilności jakiejś, przewidywalności, rutynie. I odetchnął człowiek głęboko wsłuchując się w miarowy oddech pochrapującego, wtulonego w nas Roszka....
Uf...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz