Czasami zdarzają się takie chwile, że nagle zza ciemnych chmur wyjrzy słońce, oślepi nas swoim blaskiem, pogłaszcze po twarzy boskim ciepłem...
Dziś wieczorem Roś zaświecił niczym supernowa i ogrzał nas swoim blaskiem. Na chwilę porzucił swą bezpieczną skorupkę tumiwisizmu i pozornej bierności i zapragnął czegoś więcej. Zapragnął pożyć.
Ledwie skończyliśmy jeść obiadokolację, a już Roszek zeskakuje z krzesła, łapie mnie za rękę i ciągnie za sobą. Lekka konsternacja - zazwyczaj odchodzi od stołu i ma nas gdzieś. Więc biegnę za Nim, pełna radosnego oczekiwania, szepczę do P. podekscytowana :
Pan wybaczy, Mój Synek Mnie Potrzebuje! Roś gramoli się na nasze małżeńskie łoże i już wiem, co będziemy robić. A więc czytamy... Roszek wybiera książeczki, pięknie słucha, dopowiada niektóre słowa. Bazyli, wyjątkowo, postanawia nam nie przeszkadzać. Czuje chyba, że brat ma swoje pięć minut. Po przeczytaniu dziesięciu różnych książeczek następuje króka pauza - Roszek wraca do swojego ulubionego zajęcia - macha ścierką, kręci nią młynki jak gimnastyczka artystyczna długą wstążką.
No i po zabawie - myślę ze smutkiem.
Ale nie - Roszek nabrał sił i już ma nowy pomysł. Podchodzi do pokrowca:
- Gitaja.
- Chcesz gitarę, Roszku?
- Kak!
Więc wszczynam alarm, wołam P., że szybko, że Syn sobie życzy, że jest impreza...
P. rzuca wszystko i już się montujemy, już rozsiadamy się u chłopców w pokoju,
brzędk, brzdęk, P. gra, ja śpiewam. Roś szczęśliwy. Przynosi mi bębenek.
- Mam grać na bębenku, Roszku?
- Kak.
Po wspólnym, muzykowaniu, po wieczornych toaletach i obowiązkowym kakałku z mleka ryżowego zarządzam czas na spanie. Ale nie tym razem, nie dziś, Mamo. Roś gramoli się na meblościankę. Już przeczuwam, już wiem, ale pozwalam Mu samemu pokazać.
- Co chcesz, Roszku?
I mała łapka wędruje na półkę, ku dużym, poskładanym jedne na drugich, pudełkom.
- Pu - zle.
Chwilę walczę ze sobą. Jest późno, powinni już zasypiać. Ale takiej okazji, takie promocji nie można przegapić. Więc wyciągamy pierwsze puzzle (dla dwulatków) i składamy kotka, pieska, papugę i królika. A raczej ja składam, a Roś udaje, że pomaga (to dla Niego wciąż za trudne). Bazyli - jakby Go ktoś zaczarował - nie przeszkadza, przygląda się z daleka.
- Ułożyliśmy, Roszku - mówię
- Koniec.
- Pu - zle - pulchna rączka wskazuje następne pudełko.
Ułożyliśmy.
Sześć pudełek.
W tym dwa, których Roś nigdy sympatią nie darzył i unikał jak ognia.
I tak oto kilka słów wypowiedzianych przez sześciolatka z zespołem Downa wystarczy, by było święto, by była feta, by był szał.
Bo przez chwilę Roś do nas wrócił. Przez chwilę zainteresował się światem, zabawkami, wspólną zabawą. Wyszedł z inicjatywą. Poprosił. Wybrał.
Dla nas to bardzo dużo.
Na chwilę mogłam poskładać swoje własne, wewnętrzne puzzle i po prostu POBAWIĆ SIĘ Z WŁASNYM DZIECKIEM.
Czy to tylko epizod?
A może początek...?