Nasze łóżko, niczym wielka tratwa ratunkowa, zbiera co noc rozbitków. I tak dryfujemy, skotłowani, poupychani, jedni na drugich, wygnieceni. Nasza czteroosobowa rodzina tworzy wtedy swoje własne konstelacje: Roch w stosunku prostopadłym do mnie, ale równoległym do Bzyla, który z kolei zainstalował się równolegle do P., a do mnie pod kątem (ostrym jak rama łóżka, która wpija mi się niemiłosiernie w ramię). Nikt nie chce opuścić tej bezpiecznej wyspy, tak więc dryfujemy, zwisając to tu, to tam. I nikt z nas tak do końca nie wie, czy to, co właśnie wbija mu się w oko, jest łokciem Bzylka, piętą Roszka czy nosem współmałżonka. Ciemność skrywa swoje tajemnice.
I pewnie, gdyby zainstalować kamerę nad naszym łożem (już coraz mniej małżeńskim) i nakręcić, minuta po minucie, całą noc, wyszłyby cuda istne, tańce połamańce, balet upiorów, wszelkie możliwe układy geometryczne z ciałem ludzkim w roli głównej. Wszystko to dzieje się na obrzeżach naszej (mocno zaspanej) świadomości i domyślać się tylko możemy tego misterium conocnej gimnastyki. Ślady są znikome - ból pleców, zabawne wzorki odciśnięte na policzkach (i nie tylko), trudności w odnalezieniu nad ranem swojej kołdry i poduszki.
I tak, leżąc nocą wśród plątaniny ciał mniejszych i większych, litanię złorzeczenia do księżyca przerywa mi co jakiś czas przyjemna myśl, która grzeje serducho lepiej niż niejeden kaloryfer - skoro boli, skoro uwiera, to znaczy, że JEST.
Rodzina. W komplecie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz