Nie zaglądam tu często. Ostatnio 7 miesięcy temu… Nie, żeby się nic nie działo. O nie.. w głowie często piszą mi się wpisy na bloga. Układam dla Was całe opowieści, zdanie po zdaniu opowiadam nasze życie.. Ale robię to w rzadkich chwilach rozprężenia - jadąc autem, czekając w poczekalni u lekarza itd. I nigdy nie starcza potem zasobu i czasu by te opowieści, literka po literce, spisać. Zaangażowałam się w działalność stowarzyszenia, próbujemy skończyć nagrywać płytę. Życie pożera mój czas jak Pacman …. Ale dziś nadszedł TEN dzień. Nie mogę zasnąć. Więc będzie wpis ;)
Jakiś czas temu przydarzyła nam się okropna „przygoda”. Chciałabym myśleć o tym zdarzeniu w kategorii ciekawostki i urozmaicenia codzienności, jednak ilekroć przypomnę sobie, co się stało, gula strachu dławi mi gardło i wzdrygam się z przerażenia. Otóż Roch… wybrał się na wycieczkę.
Już na zawsze w katalogu moich win i przewin (to ten największy plik w mojej głowie) to zdarzenie będzie zdecydowanie na topie. Wracając z zakupów z Bazylim nie zamknęłam bramy wjazdowej. Zapomniałam. Wystarczyło kliknąć pilotem, ale wysiadając z auta ręce pełne miałam ciężkich siat i pomyślałam: za chwilkę to zrobię, tylko doniosę do domu, tylko cośtam. A potem uwaga moja powędrowała gdzie indziej. Siedziałyśmy z moją Mamą w ogrodzie, była piękna pogoda, chłopcy krzątali się obok nas i pamiętam, że wreszcie sobie fajnie pogadałyśmy na różne ciekawe tematy, co zdarza nam się rzadko, choć widzimy się prawie codziennie. Zazwyczaj jednak każda z nas zajmuje się ogarnianiem chłopców. Po okołu dwudziestu minutach rozmowy skierowałyśmy się ku drzwiom wejściowym. Rocha od jakiegoś czasu nie było w zasięgu naszego wzroku ale nie zaniepokoiło mnie to, bo chłopcy od lat sami sobie chodzą po naszej działce i byłam pewna, że Roszek jest z przodu domu. Obie z Mamą zamarłyśmy widząc otwartą na oścież bramę wjazdową…Przeszukałyśmy całą działkę i cały dom łudząc się, że Roch grzecznie został na posesji, jak zostawał wiele razy wcześniej… Nie tym razem…
Wsiadłam w auto i pojechałam go szukać.
W głowie gonitwa myśli: gdzie poszedł? W którym kierunku? Jak dawno? Pierwsi sąsiedzi napotkani w swoim ogródku go nie wiedzieli. Kolejny sąsiad (nowowybudowany dom więc się nie znamy jeszcze), na pytanie, czy widział chłopca z zespołem Downa w granatowej kurtce, odpowiedział: 'Tak, z 15 minut temu tędy przeszedł i poszedł w tamtym kierunku…'
W mojej głowie wybuchł neon: Boże, 15 minut temu… to gdzie on już doszedł… jak daleko… Więc jadę autem, pod krzyż, na rozdroże dróg. Tu kończy się wieś. Asfaltowa droga skręca mocno z góry w lewo, w stronę kolejnej wsi. Ja jednak jadę prosto. Tu często chodzimy na spacery, za krzyż, polną drogą. Przytomnie zakładam, że pewnie Roch poszedł tam, gdzie chodzi z nami. Więc się ładuję autem w te wertepy, byleby go zobaczyć gdzieś na horyzoncie jeszcze, bo jak zniknie z zasięgu wzroku, to kaplica. Droga po chwili rozwidla się na trzy strony świata, jadę trochę w jedną stronę - nie ma. Cofam. Jadę w drugą - nie ma… W międzyczasie dzwonię do P., który akurat za niedługo skończy pracę. Przyznaję się ze skruchą, że Roch nam uciekł i że go szukam… Jednocześnie wysyłam w niebo intencję - do dobrych ludzi, którzy być może Rocha znajdą (jeśli akurat jednak poszedł w stronę wsi). Proszę ich w myślach, by nie byli obojętni, by zareagowali, by pomogli nam uchronić nasze dziecko przed niebezpieczeństwem. Proszę w myślach, by znalazła Roszka jakaś czujna, troskliwa Istota... Proszę, by dobra karma do mnie wróciła, TEN JEDEN RAZ.
I teraz musimy cofnąć się kilka lat wstecz - ciepły, sierpniowy poranek, na plażę ściągają niespiesznie turyści z naszego kempingu. My, jak to my, lubimy odludzia, więc zawsze kierujemy się mocno w prawo, odchodzimy od tłumu, by, po przejściu kilkudziesięciu metrów od zejścia na plażę, rozbić obozowisko plażowe z dala od ludzi. I kiedy tak spokojnie rozkładamy nasze manatki, zerkając równocześnie na chłopców, mój wzrok wyłapuje malutką dziewczynkę biegnącą wzdłuż lini brzegowej. Biegnie beztrosko i bardzo szybko. I, o zgrozo, oddala się coraz bardziej od zejścia na plażę. Odruchowo szukam wzrokiem jej opiekunów - jesteśmy w miejscu, gdzie ludzi na plaży jest już bardzo mało.
Nie znajduję ich.
Dziewczynka biegnie sobie wesoło, coraz dalej oddala się od ostatnich ludzi. Mocno zaniepokojona ruszam za nią. To malutka Azjatka, więc wiem, że może być problem z porozumieniem się. Mimo to decyduję się wkroczyć do akcji, bo wizja tego maleńkiego dziecka (miała najwyżej 3 latka) biegnącego samotnie coraz dalej od skupisk ludzkich tuż przy morzu wydaje mi się arcyniebezpieczna. Doganiam ją, chwytam na ręce. Dziewczynka zaczyna płakać - też bym się wystraszyła nieźle. Idę z nią w kierunku zejścia na plażę - tam, skąd przybiegła i tam, gdzie powinni być jej opiekunowie. Ona płacze, boi się, więc w desperacji próbuję mówić do niej po mongolsku: edż, edże (mama, mamo), ał, ała (tata, tato) - to jedyne słowa jakie znam w tym języku, bo przyjaźniłam się w podstawówce z dziewczyną z Mongolii. Dochodzę po dwóch, trzech minutach do zejścia na plażę, z dziewczynką na rękach pytam napotkanych ludzi, czy widzieli jej rodziców. Jakaś Pani mówi: tak, kojarzę tę rodzinę, zazwyczaj tu plażują, ale teraz nie widzę jej rodziców. No to klops - myślę - co ja z nią zrobię? Nie dogadamy się bo nie mówi po polsku ani po angielsku. Chodzę z nią jeszcze tak kilka minut między rozłożonymi parawanami, wreszcie decyduję się wejść z powrotem na kemping. I wtedy na nich trafiam - łatwo ich poznać, bo są jedynymi Azjatami na plaży. Idą sobie spokojnie, objuczeni torbami, parawanami i zabawkami do piasku. Dopiero wchodzili na plażę! Ta dziewczynka, gdybym jej nie zatrzymała, teraz byłaby już baaardzo daleko od nas! Widzą mnie z nią, coś tam tłumaczę, że była bardzo daleko, sama. Tata uśmiecha się, bierze ją na ręce, kiwa do mnie głową i wiem... że zupełnie mnie nie rozumie. Ani nie rozumie, z jak daleka przyprowadzam jego dziecko...
Tak, zdaję sobie sprawę, że może tak postępowali co ranka, może ta dziewczynka była tak samodzielna, że robiła sobie takie dalekie wycieczki i wracała. Ale to mało prawdopodobne. A nawet jeśli - wolałam się wtrącić i przerwać raz ten rytuał, niż potem czytać nagłówki w gazetach: "Tragedia nad polskim morzem - fale wyrzuciły na brzeg ciało dwuletniej dziewczynki".
Więc tak - szukam swojego syna i błagam w myślach, by karma do mnie wróciła i ktoś czujny zareagował w porę.Wpadam w coraz większy popłoch, czas ucieka, Rocha nie ma z 20 minut przynajmniej a ja błądzę gdzieś po polach i obijam podwozie. A jego ani śladu. Nagle dzwoni P. - ktoś Roszka znalazł, w sąsiedniej wsi, po nitce do kłębka zadzwonił do znajomej, znajoma do P… Pędzę.
Czyli jednak pobiegł asfaltem w dół, najprościej jak się dało, jak droga wiodła te nóżki małe, ale szybkie. Z górki na pazurki. Jadę, jadę i słabo mi się robi bo dociera do mnie, ile Roch przeszedł sam, i to droga, po której raz na kilka minut jedzie samochód! Wreszcie są!
W połowie sąsiedniej wsi, stoi suv, w nim, na przednim siedzeniu, siedzi Roch. Minę ma obojętną, jakby zupełnie mu zwisało, czy idzie, czy siedzi w samochodzie obcej kobiety. Pani Beata, bo tak miała na imię, zrobiła to, co ja kiedyś nad pięknym Bałtykiem - posłuchała intuicji. Minęła Rocha samochodem, szedł środkiem drogi i tknęło ją coś - że może niekoniecznie powinien iść sam, a już na pewno tak daleko od domu. Kojarzyła naszą rodzinę, znała nawet imiona chłopców :) Zawołała: Roch? Bazyli? I Roszek stanął, i się odwrócił. I po chwili już siedział w samochodzie naszego Anioła Stróża, a Pani Beata dzwoniła po znajomych, by znaleźć kontakt od nas. I znalazła :)
Wyściskałam ich oboje, dziękowałam jak matka matce. A gdy wsiadłam z Rochem do auta - rozpłakałam się z emocji i szczęścia.
Dobrzy ludzie ISTNIEJĄ. Możemy sobie nawzajem pomagać. Zawsze.
Nie będę pisała tu o poczuciu winy, jakie w sobie noszę - bo to miał być wpis o pięknych rzeczach. Czy nie głupio mi się przyznawać przed Wami, że przez moją nieuwagę Roszek był tak narażony na niebezpieczeństwo? Głupio - ale jestem człowiekiem, popełniam błędy. Chcę, byście o tym wiedzieli.
Morały są dwa:
1. KARMA WRACA :)
2. Nigdy już nie zapomnę zamknąć bramy!
PS. Warto było pisać przez tyle lat tego bloga - staliśmy się rozpoznawalni ;) I to, być może, uratowało Rocha. Pani Beatko - raz jeszcze - DZIĘKUJĘ!!!!