Gdybym miała opisać obrazowo naszą kondycję w ostatnich dniach, przywołałabym obraz człowieka, który myśli, że umie pływać, ale jednak nie bardzo mu to wychodzi. I tapla się taki biedak w głębokim oceanie - macha rączkami, nóżkami, łapie nerwowo powietrze i nawet momentami nabiera nadziei, że nie utonie - bo przecież mu to wychodzi, bo posunął się metr do przodu, bo nadal jest na powierzchni i żyje. Ale co chwilę przychodzi większa fala - zalewa biedakowi usta i oddychanie szlag trafia. I z chwilowej dumy i nadziei pozostaje złowrogie przeczucie, że jednak się nie uda i cały wysiłek pójdzie na dno (dosłownie i w przenośni) :) Oczywiście dramatyzuję nieco tym opisem, bo do śmierci w odmętach depresji nam daleko, ale coś na rzeczy jest - ten niezwykły sinusoidalny porządek świata: gdy uda nam się złapać dobry dzień za nogi; odpocząć chwilę; rozsmakować się pączkiem nadziei, że przyszłość chłopców (i nasza) jakoś się ułoży; wstać rano z dziwnym uczuciem wyspania (!) - zaraz przychodzi "fala". I znowu musimy zbierać siebie jak roztrzaskane skorupy z podłogi. Bo jednak regres, bo jednak codziennie zsikana pościel i liczby par spodni w ilościach wręcz niepoliczalnych, bo jednak szał agresji, bo jednak kontaktu brak. Więc tak sobie "płyniemy" - P. i ja, łapiąc chwile spokojnego oceanu na minimalny reset, przez większość czasu walcząc jednak z wewnętrznymi i zewnętrznymi sztormami. Byle utrzymać się na powierzchni. Tylko nie bardzo wiemy, DO CZEGO musimy dopłynąć i czy w ogóle czeka na nas jakiś stały ląd, jakieś stabilne i bezpieczne podparcie dla stóp, tak zmęczonych nieustannym wierzganiem w toni.
Zadziwiające jest to, że o ile zewnętrzne sztormy łatwo przetrwać - po prostu wytrzymać atak szału, zacisnąć zęby, zetrzeć plamę, zamieść podłogę, wyprać, poskładać, cierpliwie towarzyszyć - to najwięcej bałaganu robią sztormy... wewnętrzne. Te tornada niszczycielskie własnych myśli, przekonań i chorych wobec siebie oczekiwań. Aj, ile one nam napsuły i psują nadal! Wystarczy niewinne zdanie wypowiedziane przez kogoś, przeczytane, usłyszane; wystarczy jedna nieśmiała myśl - że mogłam tak, albo inaczej, albo, że znowu nie zrobiłam a zrobić miałam, że inni ogarniają, inne dzieci lepiej funkcjonują, innym się udaje, a u nas wiecznie ziejąca czarna dziura braku sukcesów, braku postępów, braku sił. Eh, ileż te wewnętrzne szkwały potrafią w człowieku uśmiercić! Walczymy z nimi z całych sił, zwłaszcza ja, bo z natury mej histerycznej i kobiecej zakodowanej w DNA lubości do obwiniania się za wszystko, o wiele częściej niż P. tonę w strugach tych zatrutych myśli własnych. I staję się NIE DO UŻYTKU.
Tak to już chyba będzie w tej wspólnej naszej wędrówce przez życie z Endorfinkami - że wiecznie będziemy w jakimś wewnętrznym konflikcie, splątaniu. Żal mnie dopada, że nigdzie jeździć się nie da, tyle pięknych krajów czeka, nawet miejscówki z darmowym noclegiem są, a my nigdzie i nigdy, bo za daleko, za ciężko, bo się umordujemy bardziej niż nacieszymy. A zaraz wstyd przychodzi za te myśli i wdzięczność ogromna, że przy lesie mieszkamy, wystarczy wyjść przed dom i wczasy all inclusive. Przychodzi frustracja, że moglibyśmy się rozwijać, więcej sobie czasu poświęcać, czytać, grać, bywać, DOŚWIADCZAĆ, a się nie da, bo człowiek całymi dniami czuwa, instruuje, asystuje, sprząta, gotuje i zamiast jednym życiem swoim, żyje trzema - swoim i swoich dzieci (mam na myśli ilość czynności do wykonania). Ale zaraz przychodzi wdzięczność - że jednak małżeństwo udane, i seriale wieczorami czasem obejrzeć się da, i pomuzykować (rzadko, ale jednak), a nawet koncert zagrać. I że piękne to życie nasze, bo wśród dobrych ludzi i nie o pierdołach, a o rzeczach WAŻNYCH się toczy. I tak się przeplatają te smutki z radościami, drobinki kurzu z drobinkami światła, i się z nich tka gobelin codzienności. Czasem z bilansem na plus, czasem na minus.
Chciałabym, żeby ktoś zdjął ze mnie ten ciężar odpowiedzialności, bo on dusi mnie najbardziej i podtruwa każdą radosną chwilę - że odpowiadam za stan moich dzieci, za ich niemoce, za ich bolączki, za to, że potrzebują wsparcia WE WSZYSTKIM i że mierzą się z wyzwaniami, o których zdrowi i neurotypowi ludzie pojęcia nie mają. Ale czy to rzeczywiście moja wina? Nie umiem odróżnić własnego zmęczenia od własnego lenistwa. Miotam się między współczuciem do siebie a wiecznym siebie ruganiem.
Matka dwubiegunowa. Matka rozdarta.
Na koniec mam dla Was wiersz, na Dzień Matki. Tej Matki Wiecznieczuwającej.
"Litania"
O, Matko święta, Matko śnięta,
bezsenna Matko na trzy zmiany
od lat dwunastu bez uśmiechu
blada szpitalna anielico,
Matko wpatrzona bez oddechu
czy to wciąż sen
czy to już nicość.
Matko od siedmiu(set) boleści,
Matko od spadającej formy,
Matko od żołądkowej treści,
Matko od przekroczonej normy,
potasu, wapnia, zimnej kawy
pipczących w mroku monitorów
podtrzymujących puls niemrawy.
Matko, co „wiara czyni cuda”,
Matko, co „taka boża wola”
Matko, z którego bądź kościoła
od suwających się talerzy,
czerwonych nitek, amuletów
i Matko, co już w nic nie wierzy.
Matko, co umie czytać z oczu,
Matko, co umie czytać z moczu
przyczyny, skutki, patogeny,
z cienia pod okiem prędkim wzrokiem
wyczyta więcej niż rentgeny.
Matko jednostki chorobowej
na białej mapie granic stresu
Matko w bezkresnym korytarzu,
z pęcherzem co dobiega kresu.
Matko od chorób niewidzialnych
u nagle niewidzialnych dzieci
nieatrakcyjna, niemedialna
na którą tv nie poleci,
która ominą redaktory
bo ktoś ładniejszy ładniej chory.
Matko od: „po co ci to było?”
Matko od: „sama tego chciałaś”
co: „zawsze wszystko wiesz najlepiej”,
co: „nie zrobiłaś, nie słuchałaś”,
co: „po co nogi rozkładałaś?”
Matko od strasznych wiadomości,
co nagle „Nie wiem co powiedzieć”
Matko od: „proszę wyjść z dyżurki!”
„Proszę tu nie stać!”, „nie spać!”, „siedzieć!”
Matko od czarnych telefonów,
w noc najczarniejszą
czarnych myśli,
Matko co nie śmie zmrużyć oka
bo najczarniejsze znów się przyśni.
Matko, co boi się zasypiać,
Matko, co boi się obudzić,
Matko wystygłych w zupie modlitw,
zaklęć zastygłych w czerstwym chlebie,
Samotna matko w tłumie ludzi
Ten wiersz
… bo brak mi słów do Ciebie.
/Ewa Henry-Dawson/
Tak jak pisałam, drobinki smutku i drobinki światła. Dla równowagi trochę nadmorskiego słońca, bo w weekend długi majowy i nam przytrafiło się krótkie nadmorskie szczęście :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz