Dźwięk budzika. Wstajemy. Ubieramy się. Pakujemy. Bazyli, odkąd otworzył oczy, marudzi. Tradycyjnie pokazuje, żeby pomóc mu wyciągnąć zza łóżka jakąś niewidzialną wstążkę, której nikt na oczy nie widział. Tak ten Bazyli już ma - upycha swoje ulubione talizmany w trudno dostępnych zakamarkach, potem zapomina, gdzie co upchał, i całe dnie mamy koncerty lamentacyjne. Dziś również włączył mu się tryb: WSTĄŻKA ZA ŁÓŻKIEM. I może to być każde łóżko w każdym pokoju. Ciągnie mnie tam i gestem nieznoszącym sprzeciwu domaga się odsuwania mebli od ścian i szukania tam wstążki. Jak się domyślacie, dzięki frustracji Bazyla mój nastrój również był dość podły. Bazyli o niewidzialnej wstążce (której za żadnym łóżkiem nie ma - wiem, bo sprawdzaliśmy setki razy...) zapomniał dopiero, gdy zjadł w biegu szybkie śniadanie.
Więc wreszcie siedzimy w samochodzie. Roszek z tyłu, jeszcze w foteliku (choć straszy, to malutki) i Baz, jeżdżący od jakiegoś czasu z przodu obok kierowcy (dostawał takich napadów szału, że stawało się to niebezpieczne - moje wykręcanie głowy do tyłu i patrzenie, co się tam z tyłu dzieje). Teraz mam kolegę pod ręką i łatwiej jest mi go uspokoić. Więc jedziemy.
A nie, jednak, nie. Brama nie chce się otworzyć. Niby działa na pilota, ale był mróz, więc grunt się podniósł i trzeba było ręcznie... Wysiadam, szamoczę się z nią ładnych kilka minut. Telefon do P. (który już od godziny jest w pracy) na niewiele się zdał. A więc znowu się spóźnimy do szkoły... Jeszcze kilka szarpnięć i brama puszcza. Pakuję się do auta. Jedziemy.
Baz ma głupawkę. Taką bez opamiętania. Jego śmiech ma siłę śmiechu śpiewaka operowego. Myślę sobie - biedy Roszek z tyłu, musi znosić ten hałas, bo auto od decybeli aż puchnie. Aż tu nagle słyszę cichy Roszkowy chichot... Zdumiona spoglądam w lusterko wsteczne - tak! Roszek się śmieje. Głupawka okazałą się zaraźliwa! Uf.
Chcę rozładować napięcie, bo od tych nerwów buzuję jak rozżarzony piec. Włączam radio, te, które do niedawna było najlepszym radiem na świecie. I tu niespodzianka - z głośników leci... Nirvana. Od razu przenoszę się myślami do czasów, gdy byłam piękna, młoda i bardzo nieszczęśliwa (to ostatnie to był obowiązkowy punkt każdego, kto czuł się "grandżem"). Więc śpiewam sobie pod nosem, bo znam i lubię te dźwięki, choć chrypieć jak nieśmiertelny Kurt nie umiem. Baz wokalizuje. Coraz głośniej, ledwo słyszę dźwięki z głośnika. Zazwyczaj, gdy natężenie dźwięków w otoczeniu przytłacza Baza, on sam wydaje z siebie ich coraz więcej. Tak przejmuje kontrolę nad tym chaosem, który go przerasta - wytwarza swój własny, bo ten ma pod kontrolą. No to koniec słuchania Nirvany - wzdycham i wyłączam radio. Baz milknie. Chwila konsternacji i nagle jego ręka wciska światła awaryjne, a potem inne przyciski. Baz nie wie, gdzie włącza się radio. Ale ja rozumiem - chce, żeby muzyka grała. Więc to tak... To była jednak próba wycia z Cobainem, a nie zagłuszanie hałasu!
Więc jedziemy... Rechoczący z tyłu Roszek i my: Bazyli i mama, śpiewający razem z wokalistą Nirvany.
Taki wesoły autobus.
Podróż za jeden uśmiech.
Czasem ten jeden uśmiech Roszka widziany we wstecznym lusterku ratuje mi dzień.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz