Test na matczyną intuicję i inteligencję - oblany. I to z przytupem.
Rano, zamiast zawieźć Roszka do przychodni, gdzie nasza Pielęgniarka Czarodziejka wkłuwa się bezbłędnie w Rroszkową żyłkę za pierwszym razem, podkusiło mnie, coby pobrać krew w szpitalu, bo mamy tam też inne badania do zrobienia. Zachciało mi się upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Błąd. Duży błąd. Po dwóch próbach, gdy Roszek był już sino-blady od wrzasku, po 10 minutach wiercenia mu wbitą igłą pod skórą w poszukiwaniu krwi, skapitulowałam. Nie zgodziłam się na kolejne eksperymenty pt. A może teraz się uda?
Nie - nie należę do grona Matek, które na samą myśl o pobieraniu krwi u dziecka mają mdłości i uważają, że ich dziecko tego nie przeżyje. Potrafię zacisnąć zęby "dla dobra sprawy", trzymać szarpiącego się Roszka, aż ręce zbieleją. Potrafię, "dla dobra sprawy" skazać Go na chwile cierpienia. Każdy nasz pobyt w szpitalu obfituje w takie małe traumy - Siostry dziurawią Roszka jak sito. Ale dziś coś we mnie pękło.
Na szczęście Roszek jest dzieckiem nad wyraz pogodnym, o każdym akcie medycznej przemocy zapomina natychmiast po wyjściu z gabinetu. Ja niestety nie. Pochlipałam w aucie pół godziny. Pokalałam się przed Mężem Najwspanialszym. Zdetronizowałam siebie jako Matkę, oplułam, przeżułam i wyplułam.
A potem Cudowne Przedszkole odczarowało nasz poranny zły sen.
Do Pani Profesor pojechałam bez wyników.
I nic się nie stało, Polacy, NIC SIĘ NIE STAŁO!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz