poniedziałek, 24 września 2018

Ucieczka

Ostatnie tygodnie wakacji jechałam na oparach. Z ośmiu tygodni z dziećmi zrobiło się jedenaście. Ze smutkiem stwierdzam, że mam bardzo demoralizujący wpływ na swoje dzieci. A właściwie na Bazylka....
Nawet nie chodzi o to, że Endorfinki są bardzo angażujące albo, że dużo rozrabiają. Bo nie. Potrafią nawet dość długo samotnie się "bawić" na dworze dając mi upragnioną cisze i chwilę wytchnienia, Problemem jest regres, który w każde wakacje pożera moje dzieci, pozbawiając je podstawowych, dopiero co nabytych umiejętności. Bazyli odjechał totalnie do dziwnej, przerażającej krainy, gdzie lampy straszą, a białe granulki leku w piciu to najgorsza trucizna, gdzie muszla klozetowa chce pożreć dupkę, a pod kanapą kryją się wyimaginowane stwory.

Bazyli boi się coraz bardziej. Jego lęki mnożą się przez pączkowanie, i nawet najmniejsza obawa z czasem przybiera rozmiary obsesyjnego tornado. Nie znamy przyczyny ani lekarstwa. Możemy tylko mierzyć się z tym dzień po dniu i gryźć wargi do krwi z bezradności.

Podobno miarą rodzicielstwa nie jest to, jak sobie radzisz z dziećmi, ale jak sobie radzisz sam ze sobą. Tutaj ponoszę niestety spektakularną klęskę - krzyczę na Baza, próbuję na siłę wymusić na nim pewne zachowania, licząc głupio, że mój gniew skruszy jego strach. Jest wręcz przeciwnie - Bazyli jest coraz bardziej przerażony, z nerwów zaczyna się śmiać, co mnie pozbawia resztek cierpliwości i następuje erupcja. Erupcja płaczu, krzyku, bezradności. To moje małe, żałosne ego rozpaczliwie próbuje wyszarpać dla siebie trochę przestrzeni, chwycić choć haust powietrza zanim mętne fale pociągną je na dno miłości i altruizmu. O tak, moje ego cierpi. Zagłusza to, co powinno być na wierzchu.

Zdecydowanie nie radzę sobie ze sobą. Ze swoją bezradnością. To najgorsze uczucie pod słońcem. Zwłaszcza, gdy dotyczy Twoich bliskich, Twoich dzieci...

Postanowiliśmy więc uciec. Teleportować się bliżej nieba, wystawić łby nad smog i mgłę, zaczerpnąć do płuc łyk przestworzy.
Byliśmy tam rok temu. Wjechaliśmy, wczłapaliśmy się na szczyt i zjechaliśmy. Tym razem plan był ambitniejszy - wybierzemy się na górską wycieczkę.

Fakt - Roszkowi starczyło cierpliwości na pół godziny marszu i drugie pół powrotne musieliśmy go zagadywać wierszykami, kusić piosenkami i bananami, by w ogóle raczył poruszać nogami. Spacer to był krótki, tylko godzinny. Ale jakże ozdrowieńczy, Moje ciało od razu przypomniało sobie dziesiątki przebytych górskich traktów i nogi rwały się, by ponieść mnie w nieznane.

Nie mogłam tego zrobić. Uczepiona dwóch marudzących kotwic grzecznie zawróciłam ze szlaku by powrócić do szarej rzeczywistości i zjechać w dół dosłownie i w przenośni. Ale ziarno zostało zasiane... Poczułam w płucach wolność, zachłysnęłam się przestrzenią i błękitem.

To był spacer DONIKĄD. Nigdzie nie doszliśmy.
 A jednak czasem dobrze wybrać się donikąd, by potem wrócić DO SIEBIE...









































5 komentarzy :

  1. Weź kiedys wolne od życia i pojedź z nami - z głogowskim PTTKiem. Naładujesz akumulatory na dalszą walkę.

    OdpowiedzUsuń
  2. Pani Magdo świetnie Pani wygląda - pomimo tych trosk, zmartwień i bezradności. Zawsze to jakaś pociecha. Życzę cierpliwości.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję bardzo. Pierwszy raz od lat udało mi się troszkę schudnąć ;) Długa droga jeszcze przede mną do świetnego wyglądu i zdrowia :)

      Usuń
  3. ależ Wy jesteście ładni :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Piękne zdjęcia. Też zauważyłam że schudłas i wyglądasz super:)
    Aż mi się samej zachciało takiej wycieczki. Ja Ci polecam na jeden weekend zostawić wszystko i wyjechać SAMEMU. Najlepsze lekarstwo:)

    OdpowiedzUsuń