piątek, 30 października 2015

Jeszcze nie

Endorfinki od dwóch lat mają swoje piękne, sosnowe łóżeczka. I od dwóch lat zasypiają...w naszym małżeńskim łożu...

Wiem, nie ma się czym chwalić.

Był już w naszym życiu etap, gdy każda Endorfinka zasypiała w swoim łóżeczku, ale okupione to było codzienną godziną (lub dłużej) na klęczkach przy łóżeczkach w naszym wydaniu. Jako, że mi zazwyczaj do usypiania przypadał ten bardziej oporny na sen delikwent, nie raz udawało mi się smacznie pospać w pozycji klęcząco-wiszącej na łóżku czas jakiś, dopóki litościwie P. mnie nie obudził. Czasy te minęły dość szybko, gdy udałam się z Rosiem do szpitala na dni parę. Tak jakoś wyszło, że P., by osłodzić Bzylowi brak mamy (a sobie nocnego wstawania) przyjął Bzyla do naszego małżeńskiego łoża z powrotem. I tak już zostało.. Wieczorem kładę się z Endorfinami na naszym łóżku, Bzyl wtula się we mnie, Roś siada obok z poduszką i się kiwa (zostało Mu to do dziś). Gdy słyszę już dwa równomierne, spokojne oddechy, oddalam się ukradkiem, a za czas jakiś P. przenosi chłopców do ich łóżek.

Wiem, nie ma się czym chwalić.

Wczoraj, usypiając w taki właśnie sposób chłopców, rozmyślałam o tym, że długo tak nie pociągniemy. Chłopcy coraz ciężcy, więksi, czas leci i za niedugo już nie uda nam się ich od tego wspólnego zasypiania odzwyczaić. Trzeba zarządzić zmianę. Nowy rytuał. Nowy porządek obrad.

Położyć do własnych łóżeczek, przykryć kołderką, ucałować i... wyjść.

I w tym momencie ogarnął mnie potworny szloch i ścisk w gardle. A dopiero po chwili nadciągnęły konkretne obrazy: Roś w metalowym łóżeczku, przywiązany za rączki i nóżki, z rurą w gardle, półprzytomny, nie mogący wydać z siebie żadnego dźwięku, otoczony pompami, pikaniem monitorów i szpitalnym oddechem śmierci.
I ja, spoglądająca nerwowo na zegar. To już czas, trzeba wyjść. Ucałować, otulić, sprawdzić wszystko 15 razy, pogłaskać kolejne 10, jeszcze raz się rozejrzeć, posprawdzać, rozpaczliwie znaleźć powód, by zostać jeszcze choć minutę dłużej, aż wreszcie poczuć na sobie łagodne acz stanowcze spojrzenie pielęgniarki, ostatecznie szepnąć Roszkowi do uszka: Dobranoc Synku. Do jutra. Oby.

I wyjść.



Wyjść, bojąc się, że to ostatni raz.
Że jutra nie będzie.








Wiem, nie ma się czym chwalić.

Ale lubię to nasze wspólne usypianie.
We wtulonym we mnie Bzylu czuć jeszcze traumę tamtych 5 tygodni, gdy widział mnie tylko przez 4 wieczory.

Lubię to nasze wspólne usypianie.
I nie chcę tego zmieniać.
Jeszcze nie.

środa, 28 października 2015

Wielki Błękit

Jakiś czas temu obiecaliśmy sobie z P., że postaramy się normalnie żyć - oprócz ciągłych terapii i gabinetów lekarskich będziemy odwiedzać z Endorfinkami inne, ciekawsze miejsca..

Pojechaliśmy dziś do Wrocławia na umówioną pół roku temu wizytę u neuropsychiatry. Wizyta trwała 20 minut i nic nowego nie wniosła, poza tym, że konieczne jest wykonanie eeg u Roszka, bo wczesne objawy padaczki mogą dać objawy podobne do autyzmu. A Bzyl Panu doktorowi wydał się nietypowy. Jak zwykle.

O godzinie 10.15 było już po wizycie - dzień był piękny, słoneczny, więc postanowiliśmy wykorzystać to, że jesteśmy we Wrocławiu całą czwórką i wyruszyliśmy ku przygodzie!!! Do miejsca, które napawa mnie smutkiem, ale jednak jeśli chodzi o zainteresowania i możliwości Endorfinek wydało mi się jedynie sensową "atrakcją". A więc ZOO! Mam do niego dość negatywny stosunek - choć wszędzie dookoła wisiały informacje zapewniające, że zoo chroni wymierające gatunki. Jednak zbyt wiele smutnych oczu patrzyło na nas tego dnia, zbyt wiele...

Ale wracając do Endorfinek...
Początki były trudne - co tam słonie i zebry, a nawet żyrafy, kiedy wkoło tyle cudownych pożółkłych, szeleszczących liści! Bardzo ciężko było nam zainteresować chłopców zwierzątkami, choć Roszek większość z nich znał z obrazków. Jednak gdy weszliśmy do Afrykarium... Feria barw, świateł, mgławice kolorowych ryb - zupełnie inny, podwodny świat. Szum wody, wodospady... Tak, to był sensoryczny raj dla Endorfinek! Całą czwórką zostaliśmy oczarowani...